Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
czwartek, 26 czerwca 2025 01:41

LUDZIE CIESZYLI SIĘ Z TEGO, CO MIELI

Cieszy, że nasz TYGODNIKOWY cykl ZIMA - LATO, cóż za uroki w sobie ma – zabawy mojego dzieciństwa liczy sobie wiele wspomnień. Wypowiedziały się już panie: Aneta Szymańska, Dorota Polewaczyk, Ewa Dąbek, Aleksandra Bajdak, wypowiedzieli się i panowie: Tomasz Sobiecki, Michał Kisiel, Kazimierz Dzierżanowski oraz pomysłodawczyni cyklu.Dziś EWA BOCHENEK i jej barwna opowieść o tym, jak zapamiętała swoje dzieciństwo, jakie obrazki towarzyszyły jej latem i zimą. A w kolejnym numerze „TP” Dorota Sobocińska o dzieciństwie w... Krainie Wielkich Jezior
LUDZIE CIESZYLI SIĘ Z TEGO, CO MIELI
58741_61957
Jako dziecko mieszkałam w niewielkiej wsi Witki w gminie Pokrzywnica. Rodzice posiadali gospodarstwo rolne o powierzchni 13,77 ha. Jak na tamte czasy było to jedno z największych gospodarstw we wsi. W okresie wakacyjnym wszystkie dzieci pomagały swoim rodzicom w polu, zagrodzie. Czasu wolnego mieliśmy znacznie mniej niż dzieci z miasta.

CZASU WOLNEGO MIELIŚMY NAJWIĘCEJ, KIEDY PADAŁ DESZCZ


Rodzice wówczas odpoczywali, a my urządzaliśmy sobie zabawy. Jedną z nich była zabawa w klasy. Trzeba było celnie rzucić kamyczkiem lub szkiełkiem w dane pole, a potem przeskoczyć odpowiednio kolejne pola. Kiedy czasu było więcej, bawiłam się z koleżanką, która mieszkała po drugiej stronie rzeki Niestępówki, w telefon – rozciągałyśmy sznurek, na końcach którego znajdowało się specjalnie przedziurawione blaszane pudełka po paście do butów. W ten sposób udawałyśmy, że rozmawiamy przez telefon.


Wieczorem, po pracy, chodziłyśmy kąpać się do wspomnianej już Niestępówki, w której woda była krystalicznie czysta. Pamiętam, że latem ze starych cegieł na łące budowałyśmy palenisko. Przynosiłyśmy drewno i rozpalałyśmy ognisko. Nad ogniem trzymałyśmy plastikowe wieczka po musztardzie i kiedy masa była już plastyczna, przekuwałyśmy je agrafkami i w ten sposób „produkowałyśmy” broszki, którymi obdarowywałyśmy nasze mamy, ciocie i babcie. W czasie żniw chodziłyśmy na pola, gdzie rosły zboża. Było w nich dużo kwiatków, bo nie stosowano wtedy pestycydów. Zrywałyśmy głównie chabry i rumianek i robiłyśmy z nich wianki i przyozdabiałyśmy nimi swoje głowy, udając panny młode.

ODPUSTY


Miło wspominam odpusty w naszej pokrzywnickiej parafii, ale też w Kacicach i Przewodowie. W tamtych czasach wszędzie jeździliśmy piękną resorówką. Na oparciach widniały piękne brązowo - czerwone koce. Resorówkę ciągnęły dwa dużej urody, konie. Kiedy jechaliśmy na odpust do Pokrzywnicy, zabieraliśmy ze sobą jedzenie i picie. Po mszy świętej zatrzymywaliśmy się tak jak wszyscy w pobliżu małej rzeczki, w chłodzie. Rodzice z innymi dorosłymi wesoło gawędzili, a my dzieci prosiłyśmy ich o pieniądze na jojo, balony, watę cukrową oraz niezapomniane lody bambino, których nigdy nie mieliśmy dosyć.

Odpust w Kacicach wypadał na czas końca żniw. Rodzice zawsze mówili, że do Kacic jedziemy po tzw. „zagrzebakach”. Na początku pola były koszone snopowiązałkami i zawsze na polu pozostawało trochę kłosów. Wtedy tata zaprzęgał konie i grabarką ściągał pozostawione kłosy. Potem je młóciliśmy, a ze sprzedanego zboża mieliliśmy pieniądze na odpust. Naprawdę, z ogromnym rozrzewnieniem i sentymentem wspominam odpusty w Przewodowie - na św. Annę i św. Rocha. Mieliśmy tam dwie rodziny ze strony taty: w Przewodowie i Sisicach. Po mszach świętych jeździliśmy do tych rodzin na obiad. Z Przewodowa najbardziej pamiętam przepięknie nakryty stół i zimny kompot jabłkowy wnoszony z piwnicy - ziemianki przez ciocię Danusię. Sisisce natomiast kojarzą mi się z wujkiem Zygmuntem, który wspominał piękne stare czasy. Ludzi wtedy byli tacy gościnni, bezpośredni, potrafiący powiedzieć dobre słowo, a najważniejsze, że nie narzekali. Cieszyli się z tego, co mieli.

ZIMĄ CZAS WOLNY SPĘDZALIŚMY NA DWORZE


Najczęściej na rozlewiskach przy rzece. Często po lekcjach rzucaliśmy tornistry, gdzie popadnie i ślizgaliśmy się po lodzie. W soboty i niedziele, kiedy czasu było więcej, przypinaliśmy łyżwy do butów i jeździliśmy bardzo długo. Nie znaliśmy umiaru, gdyby nie nasze mamy pewnie spędzalibyśmy tam czas do północy. Zdarzało się, że lód był cienki i załamywał się, kiedy na niego padaliśmy. Ubrania były wtedy przemoczone i musieliśmy czym prędzej wracać do domu, żeby się wysuszyć.
Pamiętam też takie obrazki, kiedy rodzice w karnawale odwiedzali znajomych. Zabierali mnie wtedy ze sobą, nie mogło być inaczej.

OPATULALI MNIE JAK KUKŁĘ I CIĄGNĘLI NA SANKACH


Jeden z pokojów w moim domu, zwany „ostatnim pokojem”, był zazwyczaj nieogrzewany. Lubiłam tam chodzić ciepło ubrana i podziwiać piękne wzory z mrozu na szybach. Często chuchałam na szybę i podziwiałam krajobraz zimowy przez powstały otwór w „ścianie” z mrozu. Kiedy na dworze było bardzo zimno, siedzieliśmy w domu, grając w karty - w tysiąca albo w wojnę. Często też graliśmy w państwa-miasta. A kiedy gra się znudziła, wychodziliśmy na dwór i lepiliśmy bałwana. Zawsze na głowie miał starą czapkę, nos z marchewki, a oczy i guziki „ubrania” z kawałków węgla. Stawialiśmy go w takim miejscu na podwórku, żeby móc podziwiać go z okien kuchni...

(Na zdjęciach: autorka wspomnień z mamą i Ewa sprzed lat)
Pod redakcją Grażyny M. Dzierżanowskiej

Podziel się
Oceń