LATO – SKAKAŁO SIĘ PO CHŁOPIE
Od dziecka mieszkałam w podpułtuskim Kleszewie, więc i lato, i zima były tu dla dzieciaków czasem podwórkowych zabaw. Dwa programy w telewizji, brak telefonów, komputerów, drogich elektronicznych zabawek - to wszystko dawało nieograniczone pole wyobraźni.
Razem z siostrą zbierałyśmy letnie produkty do naszego podwórkowego sklepu, liście, porzeczki, kolorowe kamyki. Ladą była drewniana skrzynka, pieniędzmi plastikowe żetony od jakiejś planszówki.
Godzinami też grało się "w chłopa" – czyli w klasy trochę inaczej. Kamykiem rzucałyśmy w narysowaną na piasku głowę, szyję, ręce, nogi, a po udanym rzucie skakało się po tym chłopie. Jak było nas więcej, graliśmy w gumę. Do tego potrzebne były minimum trzy osoby. Dwie jako trzymające gumę - od kostek aż po szyję - no i jedna skacząca. Skakało się po kolei, wygrywał ten, który najdłużej nie "skusił".
Właściwie od późnej wiosny do czasu odebrania szkolnych świadectw, graliśmy "w zielone". Kto, zaskoczony pytaniem kolegi, nie miał przy sobie zielonej trawki, listka, takiego nawet trochę podeschniętego w kieszeni fartuszka, ten musiał dać fant, kupić wygranemu loda albo oranżadę.
Dużą część wakacji spędzałyśmy z siostrą u naszych dziadków w zanarwiańskiej Ponikwi. Tam to dopiero było wesoło! Na wakacje zjeżdżali się letnicy, we wsi też było mnóstwo dzieci. Po całym dniu pomagania w gospodarstwie i pracach domowych, na przykład grabieniu siana na łąkach, była kolacja, mycie i obowiązkowe spotkanie w umówionym miejscu na końcu wsi. Zbierała się tam spora grupka. Były wygłupy i rozmowy do późna, głośne śmiechy i spacery bez celu, na które najżywiej, głośnym ujadaniem, reagowały wiejskie psy.
WYRUSZAŁAM NA HARCERSKI OBÓZ WĘDROWNY
Kiedy byłam już starsza, każdego lata wyruszałam na harcerski obóz wędrowny. Ileż z tymi obozami wiąże się anegdot i wspomnień... Przemierzaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz pod czujnym okiem naszej drużynowej pani Elżbiety Iwanowskiej i jej siostry Wandy Konieckiej. Obie panie serdecznie pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję w imieniu wszystkich obozowiczów, że Wam się chciało, że wciąż zabierałyście nas w nowe, nieznane miejsca. Ba, z jednego obozu WĘDROWNEGO, wracaliśmy nawet samolotem LOT-u z Wrocławia do Warszawy! Wyobrażacie sobie, drodzy Czytelnicy, co to była za atrakcja dla dzieci z tamtych lat?!
ZIMA – JAZDA NA WORKACH ZE SŁOMĄ
Zawsze byłam stworzeniem ciepłolubnym, więc zimowe zabawy na siarczystym mrozie nie pociągały mnie aż tak bardzo jak te letnie. Na szczęście, niedaleko miałam punkt biblioteczny prowadzony przez niezapomnianą panią Jadzię Mitkowską, więc w ferie zimowe zaczytywałam się na zabój, przenosząc w zupełnie inne światy. Tym co wspominam z uśmiechem, było oczywiście zjeżdżanie z górki na workach ze słomą, a także na dużych saniach do wożenia drewna, zrobionych przez mojego dziadka. Pamiętam, jak raz wsiadłyśmy na nie z siostrą i chłopakami od sąsiadów. Rozpędzone z górki sanie, źle przez nas sterowane, uderzyły w sam środek zmarzniętego stogu słomy, u nas nazywanego "szczertą". Strat w ludziach nie było, choć sprzęt został nieco uszkodzony i dziadek dał nam reprymendę.
- Na koniec kilka zdań o zabawie bardzo nierozważnej i niebezpiecznej, więc absolutnie nie do naśladowania. Wprawdzie mama nie pozwalała nam chodzić na lód na Pełcie, ale pamiętam jedną samowolkę w czasie wyjątkowo srogich mrozów. Rzeczka przy cegielni tak zamarzła, że wchodząc w jedną przerębel, można było na kuckach przejść kawałek po kamyczkach na dnie, wtedy zupełnie suchych, i wyjść kawałek dalej, gdzie ktoś wyciął drugą. To dopiero była ekscytująca zabawa!
Wiem, że odległe wspomnienia zawsze budzą sentyment, trochę je idealizujemy i koloryzujemy, ale patrząc na dzisiejsze dzieci, ich spotkania online albo z nosami w telefonach, jestem przekonana, że za czasów naszego dzieciństwa było jakoś fajniej. Mamy wspomnienia, których oni nigdy nie będą mieć...
Pod redakcją GMD
Zdjęcie: Malbork. Obóz wędrowny uczniów ze Szkoły Podstawowej w Bobach pod opieką pań Elżbiety Iwanowskiej i Wandy Konieckiej. Pamiętam wszystkich z tego zdjęcia...