- prowadzący FARMĘ - to ludzie doskonale obeznani w koziej materii. I bardzo mili. Z humorem. Pełni wiedzy. Pełni ciekawostek o zwierzętach. On ma wykształcenie rolnicze, ona to technolog żywności. To oni prowadzą nas do kóz. Wzbudzamy zainteresowanie wśród tych towarzyskich zwierząt. I rejwach. – Nie bodą – mówi pan Kazimierz, trzymający w ręce sosnową gałąź. Na pytanie o ilość zwierząt odpowiada: - Około stu. A na tyle dziewczyn jest tylko jeden kawaler. Świetnie daje sobie radę. Gdyby miał konkurencję, to by się bił, zamiast działać. A tak to ma spokój i która partnerka mu bardziej odpowiada, którą wypatrzy, tę wybiera i ta jest pierwsza... A reszta kóz czeka na swoją kolej. Pani Anna: - Dlaczego jeden kawaler? Bo często go trzeba zmieniać, żeby swoich córek potem nie krył.
W tym roku czas na ruję przyszedł miesiąc wcześniej niż w ubiegłym, w sierpniu. I tak, za pięć miesięcy, czeka rodzinę Sepełowskich pospolite ruszenie. – Córka Kamila nam pomaga przy porodach – mówi pani Ania – a rękę ma na tyle małą, że może pomóc. Ale dzieci powiedziały, że nie dadzą się sfotografować – śmieje się mama. - Dziedziczka rodu – wyjaśnia pan Kazimierz.
Kiedy państwo Sepełowscy obejmowali gospodarstwo przekazane przez tatę pani Anny, po śmierci jej mamy, nie od razu pomyśleli o hodowli kóz. Byli jeszcze pełni obaw, właśnie sprowadzili się z Warszawy, gdzie mieszkali i pracowali. – Najpierw pomyśleliśmy, że będą strusie, ale mąż powiedział, że na strusie to trzeba długo czekać, że potrzebne specjalne ogrodzenie, mieliśmy małe dzieci, mąż tylko pracował, nie mogliśmy sobie pozwolić na poważniejsze inwestycje, więc zdecydowaliśmy się na bydło mięsne. I tak do zeszłego roku tego bydła mieliśmy prawie sto sztuk.
HODOWALIŚMY BYDŁO NA WOŁOWINĘ KULINARNĄ
Rasa? Różna, zazwyczaj odkupowane od okolicznych gospodarzy, z niedalekich stad, żeby zwierzę nie miało stresu, kiedy do nas docierało.
I jak to się mówi, wszystko ładnie żarło i... zdechło... Kazimierz Sepełowski: - No i przyszedł covid, eksport się zatrzymał, zostaliśmy z bydłem w budynku, nie było możliwości sprzedaży. Pani Ania: - Po dwu latach suszy nawet nie mieliśmy paszy, żeby wyżywić taką ilość zwierząt. No i ten covid, siadł eksport, musieliśmy bydło sprzedać za bezcen. Dziś państwo Sepełowscy nie żałują poprzedniej inwestycji. Problem rozwiązał się niejako samoistnie. Skurczyła się hodowla byków, zrobiło się miejsce... Pan Kazio nazywa tę sytuację opatrznością Bożą. – Od 2017 mieliśmy już pierwsze kozy. Pierwsze kozy to była jedna porażka! – wspomina A. Sepełowska.
A WSZYSTKO PRZEZ CAPA
Cap brzydko pachniał. I tak ten ZAPACH wpływał na kozy, że mleko też brzydko pachniało. Intensywnie. Potocznie mówi się o nim, że to zapach zaniedbanego, niemytego chłopa w połączeniu ze śmierdzącymi męskimi skarpetami. Więc to mleko... Pani Ania nie był w stanie ani go pić, ani go przerobić. Pan Kazimierz: - To był taki starodawny cap! Mocno śmierdzący. Pani Ania: - Jego aromat się rozsiewał szczególnie podczas rui. A ruję chciał mieć non stop, obsikiwał sobie brodę, capy tak robią, a miał tylko dwie dziewczyny... Teraz mamy taką krzyżówkę anglonubijską, mniej aromatyczną, a tamtego capa sprzedaliśmy, paleta, do której był przywiązany, śmierdziała jeszcze dwa lata, a leżała na dworze.
Meczą kózki. Do koziego pomieszczenia zagląda jałówka. Rasa? Szkocka górska. Pan Kazimierz mówi KUDŁATA. W gospodarstwie A. i K. Sepełowskich są trzy dziewczyny i chłopak. Piękne, jak z obrazka. Przyjechały spod Biskupca. Takich spotkań ze zwierzętami będziemy mieli jeszcze kilka. Jest ich tu sporo – owieczki ze stacji Jawa spod Nasielska, owieczki wrzosówki, osiołki – te z fundacji zza Częstochowy – Tonia i Teska, cielaczki, kury, gąski, kaczki biegusy indyjskie, bociany też się zagnieździły - wszystkie pod dobrą opieką. Z tymi kaczkami to też było przeżycie, no, kacze... jaja. Pan Kazio: - Okazało się, że kaczor zadeptywał małe, a było ich sześć, nie chciał młodych, żeby z kaczką baraszkować. Odstawiliśmy więc kaczora i dwa maluchy się uchowały. Pani Ania: – Córka spędza z naszymi zwierzętami bardzo dużo czasu. O, to Madzia, jej ulubiona kózka. Pan Kazio: - Przyjąłbym jeszcze wielbłąda i zebrę. Anna: - Możemy wyżywić, mamy dobrej jakości trawę, sporo pola, nawet jakby tych kóz było trzy razy tyle, dalibyśmy radę.
KÓZKI
- Zwykle, gdzie jest jedna koza, tam reszta. Matki nie zostawiają swoich dzieci, wracają po nie, czekają na nie. Imiona? Zwykle mają imiona odpowiadające ich specyficznym cechom charakteru. Mamy Żabę, bardzo brzydką, mamy Klakson, dziwnie pobekuje, Cholerę, która była Felą, nie daje się urobić, Capuccino, Nelę do kozoterapii, Czekoladę, Inkę, Baśkę, białą Faustynkę... Czego nie lubią? Drą się przy kolczykowaniu i nie lubią głaskania po rogach, lubią po grzbiecie. I nie lubią dotykania za ogonki. A ja je wszystkie bardzo lubię, u nas są na dożywociu, nawet kiedy już nie dają mleka, i nie zjadamy ich, bo jak tu zjeść coś, co ma imię – mówi Anna i dodaje, że kózki mają swoje charakterki. Jak się drze jedna, to i kolejne, jak jedna dostaje kromkę chleba, to druga potrafi bodnąć panią gospodynię w tyłek, że to nie ona została poczęstowana. One takie są, że jak wszystkie, to wszystkie, a jak żadna, to żadna. Nieraz jest z nimi kupa śmiechu, jak wówczas, kiedy to zwiedzającemu FARMĘ koza wyciągnęła portfel z kieszeni, z której wypadła stówka. Koza stówkę w paszczę, ale udało się ją uratować przed zjedzeniem... Jest też anegdotka o pani, która miała ekologiczną torbę z trzciny, do której dobrała się koza.
Wiele kózek jest adoptowanych. Adoptują je dzieci, różne, często też warszawskie, z letnich siedlisk. Nadają imiona świeżo narodzonym, wkładają obróżkę, odwiedzają, karmią marchewką czy jabłuszkiem.
W gospodarstwie Sepełowskich każdy członek rodziny ma swoje zadanie do spełnienia. Kamilka, bystra obserwatorka kózek, zajmuje się psami i kurami, jeden syn bykami, drugi koźlętami. Pan Kazimierz zajmuje się porannym oporządkiem, od siódmej jest ze zwierzętami. Czas po południu, kiedy dzieci są już po szkole, a pani Anna po pracy, następuje karmienie zwierzyńca i dojenie kóz. Wieczór to czas na wytwarzanie serów. Pani Anna: - Roboty jest dużo – przy zwierzętach i w polu, brak więc czasu na przyjmowanie gości i na oprowadzanie ich. Im więcej klientów, tym większa gonitwa nie tyle za pieniądzem, co za rozdysponowaniem poleceń. Kiedy mam zamówienia, chcę się zająć tylko robieniem serów, skompletować zamówienia. Nie ma mnie wtedy w innych miejscach. Jak to się mówi, pańskie oko konia tuczy i wszystko trzeba sprawdzić. A zwierzęta, jak się ich nie nakarmi, to same sobie nie wezmą.
WIECZORKIEM WIĘC ROBIĘ SERY
Żeby je zrobić, najpierw trzeba wydoić kozy. Dziennie można pozyskać od kozy od szklaneczki do trzech litrów. – Mam mało bardzo mlecznych kóz, aczkolwiek jak jest taka ilość, to jestem w stanie zaspokoić potrzeby klientów. Dojenie? Kiedy koźlęta są większe, kozy możemy doić dwa razy dziennie, ale też nie wszystkie. Sery... To sery z rożnymi przyprawami – czarnuszka, kozieradka, suszone pomidory, bazylia, czosnek niedźwiedzi, pokrzywa w sezonie pokrzywowym – wylicza pani Anna. A sery są boskie! W smaku i konsystencji. W aromacie. Proszą o nie klienci indywidualni, stali i przejezdni, nawet warszawiacy je zamawiają. Zamawiają je ci, których dzieci mają nietolerancję mleka krowiego. Sery wędzone? Jak na razie to na zapotrzebowanie domowe.
Pani Anna to perfekcyjna gospodyni. Mówi, że doświadczenia wyniosła z rodzinnego domu, od mamy, która przetwarzała wszystko, co można było przetworzyć, nic się nie marnowało.
FARMA KOZIA
jak na razie nie prowadzi warsztatów, bo FARMA nie działa jako agroturystyka. – To wszystko dąży ku temu, żeby oprowadzać wycieczki, animować zajęcia z dziećmi, obsługiwać klientów... Ale nie jestem na KRUS-ie, jestem na ZUS-ie, nie mogę więc szarpnąć dotacji, musiałabym założyć działalność, a nie jestem pewna, jak państwo postąpi z takimi przedsiębiorcami jak my, boję się, mieliśmy już doświadczenia z covidem i bykami. Byliśmy ludźmi postawionymi pod ścianą. Dwa lata wspólnej pracy poszło na marne, to mało satysfakcjonujące, wręcz upokarzające. Dziś, owszem, jestem zadowolona.
Bo jak nie być? Zimą, kiedy nie ma mleka, nie wytwarza się serów, państwo Sepełowscy mają trochę luzu. Chodzą po gospodarstwie, głaszczą zwierzęta, obserwują ich charaktery, czekają na wykoty, patrzą, czy zwierzęta są zdrowe, czy żadne nie chudnie, czy żadna koza przedwcześnie się nie koci... - Jest potrzeba, żeby się z kozami zobaczyć, żeby sprawdzić, czy dobrze się czują – słyszę.
No, żyć nie umierać, tym bardziej że i wieś zainteresowana zwierzyńcem, a to trawę z koszenia trawników podrzuci, a to choinki po Bożym Narodzeniu, resztki po strzyżeniu żywopłotów... Tylko uwaga, tuja zabroniona do spożycia.
Grażyna Maria Dzierżanowska


