Pamiętam. Oglądam miasto z wysokości wieży ratuszowej, jestem na samym szczycie, rzucam okiem w stronę BUDY nr 37. Stamtąd przyszłam. Na jedną lekcję, na jedyne 45 minut plus droga. Urwałam się – może z matmy, może z chemii, może z fizyki. No nie wiem. Chowam się przed tą szkolą jak struś, głową w... wieżę.
Jestem sama, samiuteńka. Jakoś nie szukałam kumpelki do ucieczki. Teraz stoję na drżących nogach, bo mam lęk wysokości, dlatego nigdy nie doleciałam pod ŚCIANĘ PŁACZU i nie dolecę. Patrzę na kocie łby, na dzwonnicę, na dachy.
Mój świat widzę z wysoka. Mały. Bo małe miasteczko. Tak małe, że mogę je przykryć dłonią, która miała trzymać malarską paletę. Mogę je wziąć w garść. A jeśli będzie wystawać Magdalenka albo narożna kamienica u wejścia na Świętojańską, to je zgniotę, aż zapłaczą. Jasne, nie obejmę zielonej Warszawskiej i cmentarnej Kościuszki, buraczanych Lipnik też nie obejmę ani zanarwiańskich Popław, które przysiadły za rzeką.
Za rzeką widzę zielony pas. Ale to już widok z innego okna wieży. Ten zielony las to Puszcza Biała. Obrosła ze starości starodrzewami, mchem i paprociami. Prawie spod chmur słyszę jej odwieczny szum, widzę sosnowe, eleganckie igły na rozłożystej piaszczystej polanie i kolki na mchu wokół drzewa. Oczy duszy widzą wszystko i dokładnie.
Pode mną małe miasteczko z olbrzymim rynkiem. Piękne jest, ale najpiękniejsze, kiedy niebo sypie białym pyłem. Najpierw śnieg osiada na dachach i drzewach – tam mu bliżej, potem na chodnikach, a że popękane ze starości, wyglądają jakoby pożyłkowane. Śmiesznie układa się śnieg na bochnach kamieni. Kocie łby wybrzuszają się, rosną razem z białym puchem. Jeśli masz czas, stajesz w zachwycie. Po jednej stronie rynku rząd kamieniczek, po drugiej stronie rząd kamieniczek, domy, niektóre koślawe, niektóre chore od liszai, przyrośnięte jedne do drugich jak żelazne klamki do drzwi muzeum. A naprzeciwko przysadzistej Magdalenki wysmukła dzwonnica. Jeśli niebo sypie, wszystko białe. Płatki śniegu wirują w powietrzu. I cisza taka ogromna. Tylko dymy się snują z kominów, a Arkadia niesie smaki gulaszu i mielonych, przypalanej do rosołu cebuli, w którym potem rozgoszczą się flaki.
Pode mną małe miasteczko z olbrzymim rynkiem. Piękne jest, ale najpiękniejsze, kiedy z nieba leje się żar, jakby pracowało na niego sto słońc. Mdleją liście drzew w przyzamkowym parku, kwiaty zamykają swoje oczy, otulają płatkami rzęs. Próżno szukać ochłody. Stara fontanna rosi tych, którzy na moment się przy niej zatrzymali. Na moment, bo za chwilę, jak młode psiaki, otrząsnąwszy krople z głów, pospieszą na plażę. Plaża to raj – żółty, miałki piasek, trochę cienia od wierzbowych krzewów i Narew, zapowiedź miękkich fal na młodych, aż do przesady opalonych ciałach.
A na rynku? Na rynku toczy się życie niespieszne, wczoraj był dzień dyszla, więc podwójny spokój. Toczy się życie kobiet, które już się naopalały do woli, i mężczyzn, którzy już się nawymachiwali ramionami, nazapierali nogami, pokonując Narew wpław. Szukając cienia, siadają na ławkach przy starych domach, przy ławkach psy – rozwalone, jak nieżywe, tylko boki im chodzą. Ludzie patrzą i patrzą. I gadają. Wiedzą, kto idzie do rzeźnika, kto do piekarni, kto do fryzjera, a kto pogadać z Bogiem do kolegiaty. Wiedzą, kto słabuje i o pomoc idzie do doktora Omelianowicza albo Brauna. W RYNKU nic się nie ukryje, dowiedzieć się tam można wszystkiego i o wszystkich. I zobaczyć wszystkich, a nawet obśmiać, choćby taką lokalną wariatkę czy chłopa, co to się z namiętności do przyjezdnej kobiety nabawił wstydliwej choroby. Czy kiwającego się pijanego szewca aż z Warszawskiej. "Ale czy to ważne, panie? Wszystkich nas wgniecie ziemia na ŚWIĘTYM KRZYŻU. Przyjdzie taki czas, przyjdzie" – straszy najstarszy z ławkowiczów. "A kto jeszcze żyw, stanie przed okrąglakiem z klepsydrami" - rzuca.
***
aż strach umrzeć
żeby ożyć
na ustach
czytających nekrologi
na rogu stareńkiej Świętojańskiej
i zetlałego Piotra Skargi
śp...wska?
w imię Ojca i Syna
Świętego
to ta wie pani
co zawsze i nigdy
nie chodziła
prostymi drogami
jej matka
latawica co to
z kwiatka na kwiat
z głupim Darkiem ją miała
dla Jarka Kozła porzuciła
lafirynda jedna
bosonoga contessa
co to z łąk gnana
rózgą wierzbową
kryła się za krzakami
drąc w niebogłosy
swoje struny
że co to kochać
się nie można
nad Narwią?
z jej Zbyszkiem?
cisza baby
smarknął fioletowy nos
spod tablicy ostateczności
kurwa wasza mać
wieczny odpoczynek
daj ustom
Panie
Grażyna M. Dzierżanowska
Zdjęcie: