Każdy z nas miał swojego stryja, a nawet, jak ja, wielu stryjów. No i tym samym stryjenek, żon stryjów, ale dziś o stryjach. Stryj! Piękne słowo, nie przez każdego używane, słowo wychodzące z powszechnego użycia. A stryj to po prostu brat ojca.
I ja miałam stryja, znanego pułtuskiego krawca Antoniego, zwanego przez mojego tatusia Antolkiem (jakoś nie umiem napisać OJCA, mimo że jestem bardzo dorosłym dzieckiem, nie umiem też powiedzieć MATKA, tylko mamusia; myślę, że też tak macie). Podejrzewam, że ANTOLKA tatuś "wywiózł" ze swojej rodzinnej miejscowości, że wziął go z ust babci Broni, że ukradł go żywicznym lasom, strumykowi pod leśną górką, podmokłym torfowiskom w białostockiej ziemi. Osadził tego ANTOLKA w Pułtusku, do którego przyjechał za siostrami i który pokochał jak dawną wieś, w której CICHALE to były pany, jak szli rządkiem, jeden za drugim, a było ich siedmiu. Pracowali w polu, chodzili na zabawy, w okupację pędzili bimber w swoim lesie.
W stanie wojennym, pouczeni przez tatusia, z powodzeniem pędziliśmy bimberek w moim szybkowarze. A nasza córka, jako dziecko, w cyrku, natychmiast rozpoznała kocioł na bimber prezentowany przez... błazna. "Co to jest?" – spytał, pokazując na kociołek. "Kocioł na bimber" – zakrzyknęło dziecko spod koca, bo zimno w cyrku było. Potem nam ludzie gratulowali, że mała taka spryciula. Nie wiedzieli, że dziadek, trzymając Atę na rękach, opowiadał jej historię pod tytułem JAK - ZA NIEMCA - DZIADEK PĘDZIŁ BIMBER.
ANTOLEK był młodszy od tatusia (podobno urodził się, kiedy babcia miała już pod pięćdziesiątkę) i tatuś traktował Antolka z góry, rządził nim (był apodyktyczny – mam to po nim), chociaż Antek stawał okoniem – niepokorny był. W mojej pamięci został jako mężczyzna o pięknej twarzy – wyrazistej, z wydatnymi ustami, jasnym spojrzeniem, o gęstych włosach, po bokach szpakowatych, niekrótkich. Inny był niż jego bracia, zresztą każdy był SWÓJ, inny. Antek był wesołkiem, dlatego go lubiłam i on lubił mnie. Ale też dość łatwo wpadał w złość. Potem polubił też K. Wpadaliśmy do niego z K, jako para zakochanych, a to do miary, a to zachęceni stukaniem w szybę przez stryja, na kielicha. Na kielicha, do pracowni stryja, naprzeciwko obecnego MUZEUM NAPOLEOŃSKIEGO, wpadało wiele osób, wśród nich milicjanci.
Z tym szyciem dla mnie to było tak. Szłam do Antka, byliśmy na ty, z materiałem w jodełkę, zakupionym w jakimś tam pułtuskim sklepie, mówiłam, że chcę płaszczyk z kieszeniami w szwach, przed kolana, dwurzędowy, lekko rozkloszowany, z kołnierzykiem be be, a Antek na to: "Nie ma mowy. Mam pełno roboty. Może za jakiś czas, sama zobacz". A że zawsze ktoś tam mu towarzyszył, pamiętam Władzia Rydzika, mojego szwagra, ale i innych, mówił z dumą: "To moja bratanica". Ze słowami stryja, że NIE, szłam na Warszawską, do domu i opowiadałam tatusiowi, co i jak z tym szyciem. Tatuś mówił, że jak będzie szedł na sesję do ratusza, to wejdzie do Antka i mu POWIE. I jak mu POWIEDZIAŁ, to Antek zaraz brał się za szycie.
Antek. Wciąż go widzę w oknie swojej pracowni, pochylonego nad robotą, machającego igłą (a palce miał szczuplutkie i mocno sfatygowane codziennym szyciem), ale zerkającego na aleję Polonii. Wszystko zobaczył znad swojej roboty. Też wszystkich.
Ale też wciąż widzę Antka nad Narwią, nad którą schodziliśmy z POM-owskiej góry, od Warszawskiej. Antek kochał przyrodę jak mój tatuś, zwierzęta, szczególnie konie. CICHALE w ogóle byli z przyrodą na ty – mieli swój las, w nim swoje grzyby, swoje torfowiska, swój dym piękny, torfowy, nad ziemią, zające... Te zające... Legenda rodzinna mówi, że tatuś ze swoją siostrą Zosią, Zalewską, która sprzedawała GRANATY (kotlety mielone) w barze na dworcu autobusowym w Pułtusku, złapali raz śpiącego zająca. Kiedyśmy nie dowierzali z rodzeństwem tatusiowemu opowiadaniu, mówił: "Tak, dzieciaku, tylko to mały zajączek był".
I widzę Antka siedzącego z moim tatą, pod lasem, w cieniu sosen, w pobliżu źródełka. Przy nich Ela, córka Antoniego, wtedy jeszcze dziecko (dziś jest pielęgniarką w popławskim szpitalu). Panowie, w doskonałych humorach – oto przywieźli dzieci do swojej rodzinnej wsi! Antek śpiewa: "Oj, nie ma, nie ma jak sołtysem, siurek stoi, jajka wiszą...". A Ela: "Tato, a co to jest siurek?". Niestety, nie pamiętam odpowiedzi stryja... K, który też był z nami, również nie pamięta, co było dalej.
Antolek, zwabiany obietnicą łupów przez tatusia, bywał u nas na Warszawskiej i panowie szli na ryby. Z kłomią szli. Skąd tatuś miał tę kłomię, nie pamiętam i już nikt mi tego nie objaśni. Do pomocy przy łowieniu ryb, znaczy kłusowaniu, brali K, już mojego męża. Antek z K wchodzili do wody, do stawiku, który oddzielony był wąskim pasem łąki od Narwi, zanurzali kłomię w zieloną, rzęsistą toń i ciągnęli tę kłomię, z której potem tatuś wybierał ryby, najczęściej mieniące się barwami karaski, chyba liny, na pewno płotki, trafiał się i szczupak. Tatuś wciąż pouczał brata, a to "Zawracaj, Anetek!", a to "Naganiaj", a to "Ciągnij"... Potem było ROZLICZANIE ryb, na dwie kupki, dla dwu rodzin. I nigdy nie było tak, żeby tatuś nie oszkapił Antolka i zawsze się jakoś z tego widocznego oszkapiania wytłumaczył. Mówił: "No wiesz, nas było dwóch", czyli on i K. I Antolek machał ręką, nawet gdy tatuś kładł na naszą kupkę co większe okazy.
Ryb w Pułtusku było pod dostatkiem, bo łowili je i sprzedawali wędkarze i z Baltazara, np. pan Szulc, i z Rybitwi, np. pan Kędzierski i z Warszawskiej, np. pan Świderski ... Wędkowano na Narwi i na kanałkach i byli tacy spece, którzy na kanałkach łowili blejki, siedząc na... wierzbach. Przynosili do domów całe kanki niedużych ryb. Takie też, na stawiku, jako chłopak, łowił K, i też z drzew, którymi porosłe były POM-owskie górki, wiosną pełne kluczyków, a i fiołków.
A może pamiętacie, że rybki, kto znał ten myk, łowiło się również na chleb zmieszany z (chyba się nie mylę) kwasem borowym. Po prostu kwas, w postaci sproszkowanej, kupowało się w aptece, ugniatało z chlebem, drobiło się tę substancję i bach do wody. Woda w Narwi była w czasach naszej młodości przeźroczysta, widać było, jak ryby kłębią się przy zanęcie, połykają ją i odwracają się do góry brzuchem. Wtedy się je łowiło gołymi rękoma i pac do wiaderka. Potem na patelnię, a z niej przypieczone, chrupiące, wprost do ust... Z ościami, z ogonkiem, z łebkiem... Jakie to było smaczne – po latach jadłam tak przygotowane rybki w bułgarskim domu naszych przyjaciół, w Bałcziku. To wtedy tamten Pułtusk, z tamtymi rybnymi smakami, przyszedł do mnie po raz ostatni.
Gdybym chciała opowiedzieć o tym wszystkim niespełna sześcioletniemu Aleksandrowi, nie wiem, czy by chciał mnie słuchać, czy byłabym zajmująca z tą historią sprzed wielu wielu lat, czy by to wszystko rozumiał? Czy by nie pytał: "Babciu, a dlaczego, a po co?". Dlatego piszę! Dla niego piszę, ale i dla WAS, żebyście pomyśleli o swoich stryjach, a i o wujach.

A NA ZDJĘCIU – ja w Antolkowym płaszczyku.
GRAża