Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 czerwca 2025 01:01

PUŁTUSK WIDZĘ. W OGRODZIE CIOTKI CENI

PUŁTUSK WIDZĘ. W OGRODZIE CIOTKI CENI
archiwum
Córce


Naprzeciwko naszego domku (DOMKU, bo był dołączony do naprawdę wysokiego budynku, czyli DOMU) przy Kościuszki 8, rozciągał się naprawdę zaczarowany ogród pani Czulińskiej. 

Wciąż jest we mnie. Jak w nim zielony domek, drewniany, w którym mieszkały samotne panie. Ten domek był taki... rozciągnięty. Może dlatego do dziś lubię takie rozłożyste, parterowe budynki.Widoki więc miałam jak marzenie. Z przodu ogród pełen kwiatów, z alejką prowadzącą do tegoż zielonego drewniaka, a z tyłu ogródki  - nasz i sąsiadów. No i wygon, zielony wąwóz, a jak przyszła zima – to biały. Te ogródki za naszym podwórzem (nie podwórkiem, bo to była spora przestrzeń  z dużym, śmierdzącym śmietnikiem i jeszcze gorzej cuchnącym wychodkiem i chlewikami, w których mieszkańcy kamienicy trzymali świnki i króliki) kojarzą mi się z winniczkami i zielonymi, tłustymi liszkami na kapuście. Piękne miejsce - warzywniaki! Ale gdzie im tam było do ogrodu z przeciwnej strony Kościuszki. Te kwiaty... Rosły jak szalone i jak szalone kwitły: ostróżki, róże, rumianki, a wiosenką tulipany i narcyzy. Kiedy w upał mdlały im płatki i opadały na spieczoną ziemię, Ania Własiuk i Ela Sobieraj zbierały je do koszyczków. Potem sypały tym barwnym deszczem w kolegiacie.Kwiaty w ogrodzie pani Czulińskiej to jedno, drugie to owoce: np. omszałe, granatowe, duże jak piąstka  niemowlaka śliwy. Były też białe, znaczy zielonkawo - żółte. Też smakowite. Przy ich jedzeniu sok lał się po brodzie, który ścieraliśmy lepkimi dłońmi. Były zielone gruszki z żółto - czerwonym rumieńcem, jabłka, ale te pamiętam najmniej, i winogrona. Nimi obrośnięty był domek w ogrodzie. 



Wszystkie te owoce były niezwykle dorodne i niezwykle smaczne. Miały jednak jedną wadę – trzeba było za nie płacić. A niedaleko, bo na Mickiewicza, ciotka Cenia Tałandziewiczowa miała, również czarodziejki, ogród. Tam mnie i siostrę wysyłał tatuś na owocową wyżerkę, do swojej starszej siostry, pani dobrze wychowanej, kulturalnej, oczytanej, dobrze ożenionej. Niestety, nieszczęścia jej nie ominęły – najpierw umarł jej syn Wiesław, potem mąż Mieczysław, którego ojciec był przed wojną wiceburmistrzem Pułtuska.

Tylko jedna z moich ciotek miała ogród. Zosia Zalewska, mama Władka, pracowała w pułtuskich sklepach spożywczych, potem była bufetową na starej stacji autobusowej (ale chyba i na nowej). Marynia Błaszczakowa (mama Irenki Rońdowej)  miała restauracyjkę na 3 Maja (jej męża, a naszego wuja nazywaliśmy, o matko, KNUREM, chyba ze względu na jego tuszę. Tak naprawdę lubiliśmy go, ale nie jego dłuuugie toasty przy stole u Ceni). Antek Ciszewski, doskonały krawiec, ojciec Marka, Jacka i Eli mieszał wówczas w kamienicy swoich teściów Osowieckich w alei Polonii (z tej rodziny ks. Jaś Osowiecki, brat żony Antoniego, Krysi) - ogródka dorobił  się znacznie później. Muszę się tu zatrzymać  przy ciotce Marysi, do której chodziłyśmy z siostrą, prowadzone przez tatusia. W niedzielę. Marysia do południa chodziła w eleganckim szlafroku, paliła papierosy w długiej fifce i pachniała tak, jak nie pachniały inne moje ciotki.  Dziś wiem –  likierem. Z dziećmi się raczej nie bratała, ale i tak ją lubiłam... Jako dziewczyna Marysia była piękna, dobrze ułożona - była pokojóweczką w zamku Radziwiłłów w Nieświeżu, gdzie poznał ją młody Błaszczak hasający na motocyklu – tak niesie rodzinna wieść.

I jak tata dał nam rozkaz, żebyśmy poszły do Ceni (babci Dareczka Stadnika i Izki Kosiorek) po owoce, to szłyśmy. Z koszyczkiem. Ja pierwsza, siostra za mną, bo trochę żyłyśmy ze sobą  jak pies z kotem. Więc z Kościuszki skręcałyśmy w aleję Wojska Polskiego, w prawo,  potem w lewo w 17 Sierpnia, potem znowu w lewo w Mickiewicza. Raz, przy stawie, obecnie zasypanym, gdzie dziś duży parking naprzeciwko CZWÓRKI, widziałam kurę na wodzie. Goniona przez dużego psa, z impetem wzbiła się w powietrze i osiadła na stawie. Wciąż mam w sobie ten obrazek.

I ten, że stoję przy krzewie agrestowym, na końcu ciocinego ogrodu, i rozchylam kolczaste gałązki, aby dostać się do dużych, żółtych, owłosionych owoców. I jeszcze ten przy krzewie porzeczek, czerwonych, zwisających dużymi gronami. Za czerwonymi porzeczkami rosły białe, a właściwie żółtawo-mleczne, słodziutkie, przy których nie krzywiło się ust. No i jeszcze bździochy, czarne, duże, soczyste porzeczki. Mam do nich słabość. W ogrodzie rosły też gruszki klapsy i orzechy włoskie, ale żebyśmy przynosiły je do domu,  nie pamiętam.

Kiedy idę ulicą Mickiewicza (też mam do nie słabość – pewnie w związku z panią Janeczką Kownacką – Turek, która raczyła mnie opowieściami o przedwojennej Mickiewcza), mijam pięknie odnowiony dom ciotki Ceni, który po śmierci Edzia Stadnika stał się domem kobiet – Grażyny i Bożeny. WIDZĘ siebie i moją siostrę Krysię w gąszczu zieleni. Widzę nas w sukienkach z kory, białych, w czerwone kropki myszkujących pośród krzewów i drzew.

I te krzaczki za płotem, i ta zieloność, i te obrazy w mojej skołatanej wspomnieniami głowie, wszystko to jest dla mnie smuteczkiem, a nawet sporym smutkiem prowadzącym mnie do tych, których już nie ma -  na cmentarz Świętokrzyski i na pierwszy, na Kościuszki oczywiście.

Na zdjęciu z koleżankami  (fot. pozyskana z GRUPY Pułtusk i jego mieszkańcy na starych fotografiach) - w środku - moja ciocia Jadzia, siostra Marysi, Zosi, Ceni, Antka i Bolka (o których pisałam) oraz Eugeniusza, Władysława, Stanisława, Juliusza i Józefa (dzieci dwu matek, obie Modzelewskie z Modzel w BIAŁOSTOCKIEM). 

GRAża


 

Podziel się
Oceń