Chcieliście dalej. Będzie dalej! Czyli jeszcze o dzieciństwie tych urodzonych w latach 50. i 60. No, zgoda, nie wszystko z naszego dzieciństwa dało się zmieścić w jednym felietonie PUŁTUSK WIDZĘ, poprzednim.
Pomyślałam...
Zacznę od cytatu z hasłem DZIECIŃSTWO... Ale po co? Mam tę myśl w głowie, przyszła w tej chwili. Dzieciństwo, choćby najsłodsze, to gorzka łza twojej przyszłości. Kto młody, jeszcze o tym nie wie, ale kto doświadczony wiekiem wie, że wspominanie czasów dziecięcych okraszone jest łezką w oku, o ile nie strumieniem łez, a nawet rwącym (serce) potokiem.
Dzieciństwo...
Jeśli nie łączą się z nim traumy (alkoholizm rodziców, przemoc, molestowanie seksualne, śmierć najbliższych, inne), wydaje nam się piękne. Mało, miejsca, w których wzrastaliśmy, też wspominamy jako urokliwe... Na przykład, my z Kościuszki, kanałek (i jego wody), do którego wchodziliśmy wprost z pierwszego wygonu. Brud tam był okrutny, woda śmierdząca. Po prawej stronie lały się do niej cuchnące ścieki, które tłustą plamą rozlewały się na pół kanałku. Z lewej strony woda była czyściejsza, ale na brzegu zazwyczaj leżały... krowie placki. Tamtędy nie pokonywaliśmy wody, bo była głębsza... Bywało, że forsując kanałek, trafiło się piętą na szkło, a nawet, co jeszcze gorsze, na kolczasty drut... Jeszcze dziś czuję to przebijanie skóry na stopie... Niejedno z nas zapamiętało też rozdzieranie skóry nogi czy ręki kolczastym drutem podczas zjazdu sankami z wygonu. Niewprawieni w zjeździe, wpadaliśmy w druty, które zagradzały ziemię leżącą po lewej stronie wygonu. To był teren starszej kobiety, w chustce na głowie, którą nazywaliśmy Babą Jagą. Baba miał kozę i darła się na nas całe lato przez cały wygon, kiedy tylko zbliżaliśmy się do jej kolczastego ogrodzenia.
Czucie...
Ciekawa jestem, jak pułtuskie panny, które umawiały się w spacerniaku na randki z żołnierzami, zapamiętały nasze... bombardowanie kulami z rzepów... A bombardowaliśmy celnie – we włosy. Wysokich rzepów było w spacerniaku tyle, ile koniczyny, którą rwaliśmy dla królików. A cwani byliśmy! Zza krzaków, cichutko i bezszelestnie obserwowaliśmy tzw. pary. Przychodziło ich tam wiele, bo i żołnierzy było w Pułtusku od diaska i ciu ciut. I kiedy para już układała się na świeżej trawie, my zaczynaliśmy owo bombardowanie. Bywało, że przeganiani, podchodziliśmy do podglądania raz i drugi, aż żołnierz mówił, że da nam pieniędzy na cukierki, żebyśmy tylko sobie już poszli. Ale nasza podejrzliwość była większa niż chęć ssania cukierków. Nie dawaliśmy się podejść. I co robiła para? Przenosiła się w inne zakrzaczone miejsce, a my, syci zwycięstwa, szliśmy do swojej roboty, czyli rwania koniczyny. Ale nie zawsze i rzepowanie zaczynało się od nowa.
Rwanie...
Najczęściej rwaliśmy z pól przy szosie. Ale to już na Warszawskiej, nie na Kościuszki. Jechało się rowerem na przejażdżkę, pamiętam taką z Ulką Kazimierkowską... I kiedy dostrzegło się pole z ogórkami, a i pomidorami, to rowery szły w rowy, a my na pole... Szuu... A pomidory, choć jeszcze z odcieniem zieleni były smakowite, pachnące, stawiające opór młodym zębom... Potem w ogórki... Pełno było na nich chropowatości, czarnych ostrych drobin, które obcierałyśmy, ot, po prostu dłonią i zielony SMAK niosłyśmy do ust.
Którejś wyprawy zauważyła nas właścicielka pola, chyba to była przemiła pani Dobrzyńska. Powiedziała potem naszym mamom, że nie pomyślała, że to była Urszulka i Grażynka... Nam by przecież nie żałowała... Ciekawa jestem, czy Ulcia zapamiętała tę naszą dzierżawę? Albo wyprawy do Kokoszki, gdzie mieszkał chłopak, który się nam podobał... Chyba miał motocykl...
Bułka z landrynkami...
Na Kościuszki, za domkiem państwa Wojtaszków, był sklep spożywczy. Pamiętam go jak dziś i często, w snach, robię tam drobne zakupy, wysłana przez mamusię. A że nie chodziłam, ja fruwałam, więc trzy kroki i już byłam w sklepie. Ten sklep... Pamiętam smak tamtejszych bułek, które jadłam naraz z landrynkami. Te dwie tekstury – miękka i twarda, te dwa obce dla siebie smaki bardzo mi odpowiadały, a niejadek byłam. Raz prawie porwał mnie wiatr z podwyższenia, gdzie stał kran uliczny... Jedzenie uważałam za czynność zupełnie zbędną. Gdy, buszując z Wandzią Słowikowską po cmentarzu radzieckim poczułam głód, połykałam kilka haustów powietrza i już byłam najedzona...
Kiedyś córka powiedziała mi, że jest głodna, a byłyśmy daleko od domu, poradziłam jej: "Łyknij ze dwa łyki powietrza, zaraz ci lepiej będzie"... Spojrzała na mnie z osłupieniem.
W ubiegły czwartek, wracając z cmentarza, zatrzymałam się przy obu wygonach na Kościuszki. Zerknęłam też na kawałek ziemi za wznoszonym olbrzymim domem przy Kościuszki 8. Nie, nie chciałam tam wejść – na podwórko i dalej...
Pomyślałam...
Jakie to było wszystko olbrzymie, te "góry" po obu stronach pierwszego wygonu, jaki ten wygon był długi, jakie te kocie łby były duże... Ile tam było drzew, więc i cienia...
GRAża