Gdyby tak była chwila na zastanowienie się nad tym, co jest w życiu najważniejsze, odpowiedź byłaby jedna – RODZINA. Chociaż natychmiast ciśnie się na usta myśl, że z rodziną najlepiej, tak, tak, wychodzi się na zdjęciu. Gdyby to powiedzenie nie było już wymyślone, gdyby nie funkcjonowało, może od wieku, nigdy bym go ...nie wymyśliła, mimo bujnej wyobraźni i (jak to zabrzmi!) kreatywności. Po prostu rodzinę się ma, jaką się ma. Ja mam swojej do zarzucenia jedno... Że mnie tak szybko zostawili moi ukochani, udając się na DRUGĄ STRONĘ. Bez słów i znieczulenia.
Gdyby tak była chwila na zastanowienie się nad tym, co znaczy RODZINA, odpowiedź byłaby dwojaka: RODZINA to nasi rodzice i nasze rodzeństwo, dalej - babcie i dziadkowie. I dom rodzinny. Miejsce. Ale do czasu, bo potem RODZINA to ty, twój mąż, twoja żona, twoje dzieci. Zakładając swoją rodzinę, często spuszczamy z oczu tę, nazwijmy ją, pierwotną, w której, jeśli masz życiowe szczęście, dalej funkcjonują twoi rodzice. Taka rodzinna, chociaż przecież akceptowana zdrada...
Gdyby tak była chwila na zastanowienie się nad domem rodzinnym, natychmiast przenieślibyśmy się w miejsca, które są zrośnięte z nami tak mocno, jak Pułtusk z Narwią czy rynek z wieżą ratuszową.
Mój pierwszy DOM rodzinny związany był z ulicą Baltazara. Do dziś mam do niej wielki sentyment i uważam, że Baltazara i Żwirki i Wigury to najpiękniejsze ulice naszego miasteczka, najpiękniejsze, bo z duszą, z jakąś tajemnicą...
Mieszkaliśmy w domu PANA Szulca. Tych panów Szulców, tak mi podpowiada czucie, było dwóch. I ja nie wiem, w domu którego roznosił się mój pierwszy śmiech i mój pierwszy płacz, moje pierwsze słowa. Jedno z nich przeszło do historii rodzinnej – nie jest zbyt wyszukane: GÓNO, bo W jeszcze nie umiałam wymówić. Kiedy warszawski stryj Eugeniusz, brat taty, brał mnie na ręce i pytał: "Glagla (tak na siebie mówiłam), co to?" (a wskazywał na swoje czarujące, ciemne wąsiki), ja odpowiadałam, o mateńko, "GÓNO". Z tym DOMEM baltazarskim łączy mi się jeszcze jedna postać – PANI Szulcowa. Trudno mi o niej pisać – zawsze wywołuje we mnie olbrzymie wzruszenie. Oto już jestem dorosła, jestem szczęśliwą mężatką, mamy córeczkę. Córeczka już chodzi do Starzyńskiego, uczy ją śliczna pani Bralska, ja też uczę w Starzyńskim. W czasie okienek wyskakuję do mięsnego po zakupy. Stoję w kolejce, przede mną dość postawna staruszka. Poznaję ją. Słyszę, jak mówi, że nie starczy jej pieniędzy na zważony towar. Mówię, że zapłacę za tę panią. Ona odwraca się, mruży oczy, chwilę milczy i wreszcie mówi: "Dziękuję, dziękuję, oddam..." . A po chwili: "Taka byłaś malutka, taka malutka, i tak podskakiwałaś na rękach, tak podskakiwałaś!" Kolejka przystaje na chwilkę, pan Rybarczyk uśmiecha się.
Po Baltazara mieliśmy DRUGI DOM – na Kościuszki 8. Ten DOM i ta KOŚCIUSZKI to epopeja rodzinna. Częsty obraz? Mróz na szybach wymalował esy-floresy układające się w bajkowe rośliny... Chucham na tę szybę, a oddech mam gorący – znowu jestem chora na anginę. Przez odmrożoną szybę widzę ułamek zimowego świata. Ile tam ruchu! Ile radosnego gwaru – ale ten słyszałam jeszcze przed WYCHUCHANIEM, szczególnie głos Rysia Saliszewskiego zwanego SALCESONEM. Jak ja zazdroszczę tym dzieciom za oknem naszego domku. Przy mnie siedzi babcia, na stołeczku, obiera ziemniaki, może na placki kartoflane, które nie gryzły mnie w język, i rozmawia z naszą sąsiadkę, panią Sadowską, żoną policjanta, mamą Bogdana, zwanego BOGIELEM, mojego młodszego kolegi, którego już nie ma.
I tu pojawia się STOŁECZEK - były takie prawie w każdym domu. Ten stołeczek to moja kotwica. Głupie, prawda? Przewędrował z nami z Kościuszki, a może nawet z Baltazara, na Warszawską, do mojego ostatniego DOMU, którego już nie ma. Pozostał po nim jedynie umarły numer telefoniczny w mojej komórce. Żył jeszcze niedawno...
Kiedy ZWIJAŁAM, bo nie chcę użyć słowa LIKWIDOWAŁAM, mój RODZINNY DOM, prócz różnych przedmiotów – większych i mniejszych – zabrałam STOŁECZEK. Był taki brzydki i taki NIEPORADNY, że mąż zapytał: - A na co ci ten głupi stołeczek?
Głupi stołeczek stoi teraz w NASZYM DOMU. Kto do nas wchodzi, zaraz go zauważa. Na schodach, koło okna, więc w słońcu. Leży na nim spory konar o ciekawym kształcie. Lub stoi srebrna połówka muszli z bogatym, roślinnym ornamentem. A STOŁECZEK? Dzięki mężowi zdarłam z niego kilka warstw brzydkiej farby. Nadal jest trochę nieporadny, ale już pewny, że ważny. Z dużym, ładnym pęknięciem na siedzisku, z otworem na dłoń, z wystającymi ponad powierzchnię blatu czterema WZGÓRKAMI, łebkami... nóżek, które przebiły się przez wierzchnie drewno i rodzinną historię.
Gdyby tak ktoś ciekawski zechciał odwrócić GŁUPI STOŁECZEK, zobaczyłby w nóżkach - wbite na wieczność - gwoździe. Sama je wbiłam będąc dzieckiem – tak podkuwałam... konia, napatrzywszy się wcześniej na pracę kowali, panów Wiśniewskich. W ich kuźni przy Kościuszki.
Gdyby tak była chwila na uprzytomnienie sobie, czym są dla nas niektóre przedmioty, musielibyśmy sobie powiedzieć, że czymś, co kotwiczy nas w czasie, w przestrzeni, wśród kochanych ludźmi. I wcale nie chodzi tu o złote przedmioty i o zabytkowe meble...
GRAża