Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 21 czerwca 2025 22:09
Reklama Wieliszewskie Wianki 2025

UKŁADANKA Z NARODZIN albo KURNA, CUD!

Jest nas sporo. Nieduży szpitalny pokój pęka w szwach. W nim rodzice Damianka – Martyna i Andrzej Łyszkowscy, on sam w nosidełku, i zespół lekarsko-pielęgniarski obecny przy trudnym porodzie chłopca. To dr Michał Muszyński, anestezjolog, ordynator oddziału anestezjologii i dr Szczepan Więckowski, ordynator oddziału neonatologii. To oni podjęli akcję ratunkową dziecka – walczyli o czynność serca i własny oddech maleństwa, stąd resuscytacja, intubacja, masaż pośredni serca, wentylacja AMBU ( a w sali intensywnego nadzoru respirator) i hipotermia (ochłodzenie główki), potem transport chłopczyka karetką do Warszawy, na Karową. To również położne: Dorota Kasińska i Agnieszka Śliwkowska. Nieobecny jest ginekolog-położnik Marcin Grzyb, ten, który zadecydował o cesarskim cięciu

***

BOHATEROWIE REPORTAŻU: dr Michał Muszyński – oryginał o ciekawej twarzy, włosy w kolorze platyny, warkoczyki, kolczyki w uszach, empatyczny, lekarz wszechstronny, z ogromną wiedzą, autorytet, oczytany; dr Szczepan Więckowski – wesołe usposobienie, zwracający uwagę na swoją zewnętrzność, bezpośredni w kontaktach, profesjonalista doceniany przez rodziców małych pacjentów, inicjator wywiadów o zdrowiu (i chorobach) w "Tygodniku Pułtuskim"; położna Dorota Kasińska – pełna ciepła, życzliwa, profesjonalna ; Martyna Łyszkowska – matka Polka oddana dzieciom, ładna, zadbana, o pięknych włosach, na jej twarzy nie ma już oznak dramatycznych przeżyć; Andrzej Łyszkowski – mocno zatroskany o rodzinę, miły mężczyzna; Damianek – śliczne dziecko z długimi, ciemnymi włoskami, spokojnie śpiący w nosidełku.

***

DOKTOR MICHAŁ MUSZYŃSKI: WALCZYMY, PRÓBUJEMY

- Zacząć trzeba od tego, że od chwili zgłoszenia się pani Martyny do izby przyjęć do momentu wydobycia dziecka, upłynęło 12 - 14 minut. Pierwszą grupą ludzi zainteresowaną porodem pani Martyny byli: ginekolog - położnik i położne znajdujące się na obszarze bloku porodowego. Kiedy padło hasło, że nie ma tętna dziecka, ale jeszcze przed chwilą było, natychmiast, bo w ciągu 3-4 minut, zostało wykonane cięcie cesarskie. Dziecko zostało wydobyte bez oznak życia. Te oznaki życia, wg skali APGAR, to: serce, oddech, napięcie, kolor skóry i odruchy. Syn państwa urodził się na 0 punktów, z bardzo gęstych zielonych wód płodowych, wykazywał cechy wstępnej maceracji naskórka. Te zielone wody... One powstają, jak dziecko oddaje smółkę, która jest zazwyczaj wydalana w momencie bardzo dużego stopnia niedotlenienia wewnątrzmacicznego. W takich przypadkach zawsze powstaje taka wątpliwość, czy nasze działania resuscytacyjne będą działaniami zasadnymi, czy raczej niezasadnymi i wtedy moglibyśmy być poddani opinii, że się znęcaliśmy nad martwym dzieckiem. Moment i podjęliśmy decyzję, że walczymy, próbujemy. Jeżeli w ciągu pół godziny nie uda się uzyskać żadnych efektów resuscytacyjnych, czyli przywrócić przynajmniej czynności serca, to możemy z czystym sumieniem zakończyć proces. No i w ciągu 2-3 minut po podstawowych działaniach resuscytacyjnych - wentylacja, odessanie, podanie pierwszych leków do pępowiny, zaintubowanie - udało się przywrócić czynność serca. Walczymy więc dalej, czyli stwarzamy temu organizmowi szanse na to, żeby zaczął funkcjonować... Dziecko urodziło się 8 grudnia 2019 o godz. 10.05, a o 11.30 uznaliśmy, że jego stan jest jako tako stabilny. Trzy punkty w skali APGAR zanotowaliśmy już w trzeciej minucie naszej akcji, pojawiły się śladowe oddechy, a to już jest coś. I tak dziecko z sali porodowej przenieśliśmy do miejsca intensywnego nadzoru noworodka w naszym szpitalu.

DOKTOR SZCZEPAN WIĘCKOWSKI: JESZCZE NIE MIAŁEM DO CZYNIENIA Z TAKIM ZDARZENIEM

- Takie porody zdarzają się bardzo bardzo rzadko, to porody sporadyczne, kuriozalne, dlatego po przekazaniu dziecka do oddziału na Karowej, miałem cały czas kontakt z doktor Joanną Puskarz - Gąsowską, moją koleżanką, która informowała nas o stanie NASZEGO dziecka. Wciąż trwało oczekiwanie na dobre wieści, wreszcie w czwartek, 19 grudnia, otrzymałem SMS od Asi, a było już po rezonansie: "Cuda, kurna!!!". A pierwszy sygnał? To był ten, że maleństwo podjęło czynności życiowe, czyli zaczęło ssać, ruszać się, zaczęły pojawiać się odruchy, a w czynności bioelektrycznej mózgu zaczęły pojawiać się już zapisy świadczące o tym, że mózg funkcjonuje tak, jak powinien funkcjonować zdrowy organizm. Po wykonaniu rezonansu głowy okazało się, że zmiany nie są bardzo mocno zaawansowane, w zakresie niedotlenienia, co potwierdziło to, że dziecko zaczęło iść swoim rytmem, a to z kolei dało powód do myślenia, że w ciągu kilku/kilkunastu dni maleństwo opuści szpital. Co ciekawe, w ratowaniu dziecka pomagał nam sprzęt opatrzony serduszkami WOŚP, choćby respirator, inkubator, inne urządzenia. Ale wróćmy do samego zdarzenia. Jeszcze nie miałem z takim do czynienia. Dzięki mojemu koledze, Michałowi Muszyńskiemu, człowiekowi empatycznemu, lekarzowi wszechstronnemu, z ogromną wiedzą, autorytetowi w tej sprawie, wszystko przebiegło bardzo sprawnie, zgoła łatwo. Walczyliśmy o to, aby dziecko odzyskało czynności życiowe i zostało przetransportowane do referencyjnego ośrodka. A satysfakcja? Satysfakcja z pozytywnego zakończenia działań ratowniczych dziecka ogromna!

DOKTOR MICHAŁ MUSZYŃSKI: PARAMETRY WSKAZYWAŁY ŚMIERĆ MÓZGU

- Nie mam takiego przełożenia z Karową jak doktor Szczepan, który tam ma serdeczną koleżankę, ale to chyba od niej wiedzieliśmy, że dziecko jest w ciężkim stanie, wiotkie, że czynność elektryczna na zero, śladowa, że parametry wskazywały śmierć mózgu... Ale, co ciekawe, Damian nie miał żadnych problemów płucnych, które też wynikają z niedotlenienia. Dziś mam nadzieję, że dziecko będzie normalnie się rozwijać. Sam fakt, że państwo wyszli ze szpitala z dzieckiem – jak to się mówi - 6x9, a przy urodzeniu było na płasko, pozwala być dobrej myśli. Ale, zaznaczę, jak się będzie dalej rozwijało, trudno powiedzieć. To zależy od wielu czynników.

CZYLI CUD, PANIE DOKTORZE?

Czy przypadek Damiana możemy rozpatrywać w kategorii cudu? – to pytanie do dra Muszyńskiego. – Nie wiem czy cud. Jak pani potrzebuje cudu, to proszę. Ja jestem w szoku, że po 14 dniach rodziców wypuścili z Damianem do domu. Jeżeli ludzie, którzy się naprawdę znają na leczeniu uważają, że dziecko nadaje się do samodzielnego funkcjonowania z rodzicami, to... wszystko! 16 lat jeżdżę w karetce noworodkowej, wcześniakowej, po Mazowszu, i ta karetka pozwala na wiele rzeczy patrzeć inaczej. Stykając się z różnymi sytuacjami zdrowotnymi, miałem okazję paru rzeczy się nauczyć. Lekarz, który się nie uczy, podobny jest do kreta. Obaj pracują w ciemności, a efektem ich pracy są zazwyczaj... kupki ziemi. I teraz podam pani 3 główne formuły angielskie, które nie mają odpowiedników polskich: cool cap, cooling therapy, cool cap technology. Na chwilę odejdę od nich. Tuż po porodzie największym zagrożeniem dla wcześniaków, a jeszcze bardziej noworodków donoszonych, rodzących się w ciężkim niedotlenieniu, są wylewy do mózgu, do centralnego układu nerwowego. Rzutują one na dalsze życie i stan dzieci, na to czy przeżyją, czy nie przeżyją. I teraz ten cool cap... To jest taka zimna czapka, urządzenie do nakładania na głowę, przepuszczające zimną wodę. Do tego potrzebna jest elektronika. Te systemy są zarezerwowane jedynie dla kilkunastu ośrodków w Polsce, ostatnio te karetki noworodkowe też są w nie zaopatrywane. A my? My zastosowaliśmy niekonwencjonalny cool cap, schłodziliśmy głowę dziecka do 34 stopni C. Takie schłodzenie w warunkach niedotlenienia pozwala zapobiec szybkiemu powstawaniu wylewów - inaczej dziecka nie bylibyśmy w stanie uratować. A na czym polegało to schłodzenie? Nasza inwencja... Panie błyskawicznie schłodziły małe kroplówki, worki, o wartości stu mililitrów i obłożyły główkę dziecka ze wszystkich stron. Potem je wymienialiśmy. I dziecko było lepiej schłodzone niż na cool capie. A to pani pytanie o cud... Powiem tak: Pan Bóg pozwolił. Ponadto my jako zespół daliśmy szansę, a organizm dziecka z niej skorzystał.

PANI MARTYNA: BĘDĘ GO KOCHAĆ, JAKIM JEST

- Moja trzecia ciąża przebiegała dobrze, wszystko było w porządku, poród odbył się o czasie. Byłam pod opieką dra Leszka Wysockiego. Od początki ciąży wiedziałam, że będę rodziła w Pułtusku. Nie, nie pamiętam ostatniej nocy przed porodem, żadnych wieszczących, złych snów, ale już od rana poczułam, że coś zaczyna się dziać. Dodzwoniłam się do doktora Kowalczyka, do którego chodziłam na zastępstwie, i doktor powiedział, żebym się spakowała i szybko przyjechała do szpitala. Powiedział, że jak będą bóle, to będzie poród, a jak nie, to obserwacja. Byłam jednak pewna, że jadę do porodu. Mówiłam mężowi, że mam coraz częstsze bóle. Na izbie przyjęć ruch dziecka jeszcze czułam. Na KTG okazało się, że nie ma tętna, bądź zanika. Poszliśmy na USG, pan doktor nic nie mówił, ale zaraz znalazłam się na stole, było szybkie cięcie. Zapytałam doktora Muszyńskiego: "Już?". Doktor powiedział, że już nie ma we mnie dziecka, że jest w dobrych rękach i że idzie ratować małego. Byłam w szoku, że tak szybko wszystko się dzieje. Spytałam, dlaczego nie słyszę płaczu mojego synka. Pan doktor powiedział, że "jest zabrany i nie będzie słychać jego płaczu w tym miejscu". Zaczęłam płakać. Tuż po operacji, zapytałam doktora Muszyńskiego, czy moje dziecko żyje. Usłyszałam, że tak, ale jest w ciężkim stanie, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, że wyjdę bez niego. Kiedy synka przewieziono do Warszawy, przyjeżdżałam do niego co drugi dzień, potem codziennie, miałam przystawianie do piersi, karmienie. Było ciężko, żeby nie mąż i myśl o dzieciach nie wiem, czy bym sobie poradziła. Na każde moje pytanie o stan dziecka, słyszałam: "Proszę czekać, zobaczymy, co nam pokaże rezonans". Chciałam usłyszeć dobre słowo, że będzie lepiej, że coś się poprawia, ale lekarze nie dawali mi nadziei. Rozumiałam to, wiedziałam, że tej nadziei nie mogą mi dać, ponieważ sami nie wiedzą, co będzie dalej. Dopiero po rezonansie lekarze mogli coś więcej powiedzieć. Modliłam się. I mówiłam sobie: "Trudno, niech będzie chore, aby było z nami. To przecież mój synek i będę go chować takim, jakim jest, będę go kochać takim, jakim jest". W trzeciej dobie Damianek miał odstawione leki. Miał być wybudzany w środę, ale się nie wybudzał. Kiedy pojechaliśmy do niego w czwartek, wybudził się przy nas. Nie wiem, jak to skomentować, jak to nazwać. Wiele osób nam mówi, że synek po prostu czekał na nas. Rezonans? Miał pokazać przyszłość Damiana.  Serce wciąż mi waliło... Siedziałam przy małym, przyszła do mnie pani doktor Katarzyna Kufel, neonatolog, i powiedziała, że ma już wynik rezonansu, że mamy szczęście, że tak jakby stał się cud, że wynik z rezonansu wyszedł dobry. Dlaczego? Bo są jedynie niewielkie depozyty po przebytym krwawieniu, znikome punktowe plamienia w móżdżku, które nie powinny zaważyć na przyszłości synka.

NASZEJ WDZIĘCZNOŚCI NIE DA SIĘ OPISAĆ SŁOWAMI

- Jestem szczęśliwa, a komu dziękuję? Pierwsze podziękowanie kieruję wraz z mężem do doktora Marcina Grzyba, który podjął decyzję o cięciu; drugie do doktora Michała Muszyńskiego i doktora Szczepana Więckowskiego oraz sióstr położnych za ratowanie Damiana. Następnie chcielibyśmy podziękować wszystkim lekarzom i siostrom z Kliniki Neonatologii i Intensywnej Terapii Noworodka oraz Patologii Noworodka w Warszawie im. księżnej Anny Mazowieckiej, ul. Karowa za opiekę nad naszym synkiem. Naszej wdzięczności nie da się opisać słowami. Dziękujemy!

TATA DAMIANKA, ANDRZEJ: ŚWIĘTA SPĘDZILIŚMY JUŻ RAZEM

- Też się modliłem i mówiłem żonie, że wszystko będzie dobrze. Ja nadałem dziecku imię, imię, które wybraliśmy dla naszego synka – Damian. Już wcześniej mieliśmy to zaplanowane. Jadąc do szpitala, nawet nie spodziewaliśmy się, że sytuacja jest tak poważna. Żona miała termin porodu zaplanowany na 16 grudnia przez CC. Gdy żona poszła na KTG, a następnie na USG, jeszcze nie wiedziałem, że jest coś nie tak. Wszystko działo się tak szybko. Szybka reakcja lekarzy uratowała nasze dziecko. Nawet nie chce mi przejść przez myśl, że mogłoby być inaczej. Byłem jeszcze tego samego dnia w Warszawie przy Damianku. Żona wyszła ze szpitala po dwóch dniach i już wtedy jeździliśmy razem, chcieliśmy być przy nim jak najczęściej. Damianek bardzo szybko dochodził do siebie – 23 grudnia wyszliśmy do domu. Święta spędziliśmy już razem, co było naszym największym marzeniem, prezentem, jaki tylko mogliśmy otrzymać.

DOROTA KASIŃSKA, PIELĘGNIARKA NOWORODKOWA: DAMIANIE, JA CIEBIE CHRZCZĘ

- Pracuję w zawodzie 38 lat. Kiedyś dużo takich dzieci się rodziło, które nie były nigdzie odwożone, nie było stopni referencyjnych, nie było karetek. I jak dziecko było w kiepskim stanie, to trzeba było je ochrzcić, o ile rodzice wyrażali takie życzenie, zgodę. Przyznam, nie od razu pomyślałam o chrzcie. Przyjechała karetka i wtedy pomyślałam: "Boże, to dziecko jedzie do Warszawy, jest w ciężkim stanie, trzeba je ochrzcić". Wybiegłam na korytarz, tata stał pod ścianą. Spytałam po cichutku, czy wyraża zgodę na ochrzczenie synka. Pan Andrzej pospieszył do żony... Przybiegł i powiedział: "Pani ochrzci, Damian". Wypowiedziałam formułkę: "Damianie, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego" i wykonałam znak krzyża. Jest taki zabobon, żeby nie patrzeć, jak odjeżdża karetka z dziećmi, więc pilnowałam, żeby nikt, broń Boże, nie wyglądał, żeby nie było tak, że dziecko nie wróci do domu. Powiedziałam: "Zakaz, nie ma wyglądania". I dobrze się wszystko potoczyło.

MAMA O DAMIANKU: JADŁBY I JADŁBY

- Damianek jest bardzo pogodnym dzieckiem. Uwielbia spędzać czas z braćmi – Kubusiem i Adasiem. Jest bardzo towarzyski, energiczny, dość często krzyczy - głośno. Bardzo lubi być przytulany i noszony na rękach. W nocy budzi się co 3-4 godziny. Teściowa mówi o nim, że jest przepadziwy pod kątem jedzenia, jadłby i jadłby.

Nasze dzieci są dla nas największym szczęściem. A Damianek? Mamy nadzieję, że wyrośnie na mądrego i zdrowego mężczyznę.

(Zdjęcia na stronie obok)

Grażyna Maria Dzierżanowska




Podziel się
Oceń