„Na brzegu rzeki Piedry usiadłam i płakałam”... Pamiętacie to czarowne, pierwsze zdanie z powieści autorstwa Paulo Coelho... Ja też, jak Pilar, usiadłam na brzegu zielonego fotela i może nie płakałam, ale zamyśliłam się głęboko, ciężko. Nad upływem życia... Znacie to, każdy zna!
A ten rodzaj zamyślenia, wiemy to aż za dobrze, przynosi nam konstatację: Boże, kiedy to wszystko było! I jak ten czas gna!
I tak z tego brzeżka zieloności patrzę na kredens, ciężki, dębowy, chociaż niezbyt duży. Z małą galeryjką. I z witrażami K – dwie szyby pełne winogronowego krzewu, jesiennego, więc kiście winogron winne, ciężkie od soku, obok nich liście i zielone, i żółte, i czerwone jak purpura, i brązowe jak stary pień drzewa. K sztukę witrażu zgłębiał w pułtuskim MCKiS, potem na kursach w Warszawie i pojął ją w mig.
Ja - dziecko Kościuszki, potem panna Warszawskiej, miejsc buchającej roślinności, przyjaciółka kanałku przy pierwszym wygonie, dobra znajoma łąk za Baltazara, pełnych ziół, a i poziomek, koleżanka kwitnących, dzikich, jabłoni i śliw na wzgórzach Warszawskiej, wiosennych, żółtych kluczyków, polnych fiołków i konwalii z kleszewskich górek – nie mogę obejść się bez kwiatowych/drzewnych motywów w estetyce domu.
Kredens oświeca lampa o szkłach w kolorze jesieni, ułożona z witrażowych liści. Na drewnianej NODZE wykonanej przez zdolnego pułtuskiego stolarza, pana Kisiela.
Ten kredens... Przywieziony z Ciechanowa, ile się najeździł po Pułtusku, zanim trafił na Tysiąclecia... Nawet na Świętojańską ktoś go skierował – tam wówczas, w redakcji, pracowałam. Wyszukałam go przed laty na starych przedmiotach u miłych państwa. Wówczas jeszcze nie mieliśmy łatwego dostępu do WYDOTYKANYCH przedmiotów. Teraz mamy Czerwone Drzwi z panią Kasią, panią Halinkę w Pniewie... I dalej – w Makowie u pana Mirka, w miejscowości za Nasielskiem...
No, ale świat się zmienia, wszystko PŁYNIE...
W kredensie mam porcelanę na... porcelanie. Kwiatową, barwną, bo tę biało-niebieską w innym miejscu. Tu też, na półce, ZŁODZIEJ GĘSI i bawarskie konie w galopie, od Haliny. Jeden koń z doklejanym, mistrzowsko, ogonem. Straciłam nadzieję, że ten ogon kiedyś w Pniewie, wśród tysięcy bibelotów, znajdę i... sam przyszedł do mnie, znalazłam go w zawiniątku z kryształowymi dodatkami do żyrandola, który przekazała mi Halinka.
Jak to nie można tracić nadziei... I jak to przedmiot znajduje przedmiot.
Na kredensie, tuż koło jesiennej lampy witrażowej, wiszą obrazy – pejzaże, kwiaty – piękne. Ten z kwiatami to dzieło młodziutkiej wówczas malarki -pułtuszczanki, panny Krystoszyk. Wśród pejzaży dwa ASŁANJANY. Urocze. Jak to u Asłanjana – zieleń pól, bo budząca się wiosna, i pełno kwitnących na biało drzew... To prezent od mojej uczennicy ze szkoły społecznej, Sylwii Sadowskiej, dziś przepięknej kobiety, która z powodzeniem realizuje się na amatorskiej scenie teatralnej. I drugi obraz pędzla mistrza Asłanjana - cudo na czarnym tle z czarnymi, bardzo starymi, naruszonymi zębem czasu, ramami. Ów ząb czasu dodał im jeszcze większej urody... Andrzejek Bluszko podarował mi te ramy. Długo czekały na swoje WEJŚCIE w nowe życie. A barwny, urokliwy obraz Georgija – jesień na wsi z domem w tle – miał kształt... długiego pasa, ot, panorama. Ale... Ale ram, które można było wykorzystać, starczyło na tyle, że obraz przyjął formę kwadratu. Reszta pejzażu skryta jest za czarnym passe-partout.
Ciekawam, czy ktoś kiedyś odsłoni tę pastelową panoramę... Czy się zdziwi tym, że piękno zostało ukryte pod... pięknem?
Z drugiej strony kredensu mam dzieło Peti Donevej, Bułgarki, z której rodziną byliśmy zaprzyjaźnieni, i którą poznaliśmy jako dziecko. Petka, malarsko wykształcona, miała wystawę w 4 Stronach Świata. W Pułtusku, a dopiero po niej w... Warszawie. Petka ma wystawy po całym świecie... Za tę pułtuską wystawę dotychczas jestem wdzięczna ówczesnemu burmistrzowi, panu Wojtkowi Dębskiemu i szefowi tamtej GALERII Andrzejowi Popowiczowi. A obraz? Jakiś zamglony, niespokojny? Fortepian przy oknie z firaną do ziemi, z boku jakiś obraz, miejsce pełne przefiltrowanego przez firankę słońca.
Obok PETI mam dwa prostokątne obrazy... modowe. Mam słabość do tego rodzaju tematyki. Podobne pamiętam z mieszkania w przedwojennym stylu ciotki Oli z warszawskiej Marszałkowskiej. Jak się ucieszyłam, kiedy dwa takie znalazłam w sklepie z drugiej ręki przy schodkach z Daszyńskiego na Widok.
Zwróciliście kiedyś uwagę, jak przedmioty, które chcemy mieć, chodzą za nami, jak znajdują nas? I jak jeden przedmiot przyciąga drugi? Taki, na przykład, srebrny talerz w kształcie muszli, bardzo wysmakowany (myślę, że to część większej całości), kupiony na naszym rynku w czasie najazdu handlujących Rosjan na Pułtusk, znalazł sobie miejsce na podstawce z hebanu, którą wyłudziłam od sprzedającego starocie przy drodze warszawskiej, we wsi za Pułtuskiem. Albo taki słupek na kwiaty (kto go nie zna ze swojego rodzinnego domu)... Ocalony z likwidacji mieszkania po rodzicach i rodzeństwie, pomalowany i przetarty przez Atę, wziął sobie za towarzystwo ciężkie, szklane wazony, jeden z nich kupiony w galerii najstarszego hippisa w Polsce w Krokowej. Kogo on nie znał ów mężczyzna! I jaki był otwarty na ludzi. A wazon, ciężki jak czołg, jest obłędny, a rozmowa z Panem Hippisem pozostała i w moim sercu, i w mojej głowie do dzisiaj.
Przedmioty! Niby martwe, a żyją, niby nieme, a gadają. Są naszą pamięcią. I wspomnieniami.
GRAża
niedziela, 15 czerwca 2025 12:22