Zima stulecia 1978/1979 należała do bardzo śnieżnych. W styczniu i lutym 1979 r. wielokrotnie śnieżyce zasypywały arterie komunikacyjne, łączące Pułtusk z sąsiednimi miastami (np. pod koniec lutego droga do Gołymina była przez dziesięć dni nieprzejezdna i do Ciechanowa można się było dostać jedynie objazdem przez Maków Mazowiecki), w wielu instytucjach (m.in. w szpitalu) zaczynało brakować opału. Na początku lutego zaspy na ulicach miasta miały powyżej 1 metra, a na ulicach peryferyjnych (np. Słoneczna, Ogrodowa) przekraczały 2 metry wysokości.
Wszelkie znaki na niebie i ziemi, a zwłaszcza ilość śniegu, zapowiadały, że po nadejściu ocieplenia Pułtusk stanie w obliczu znacznego zagrożenia powodziowego. Potwierdzały to obserwacje hydrologów. Narew należy do rzek nizinnych o małym spadku, stosunkowo odpornych na wezbrania letnie i jesienne spowodowane opadami atmosferycznymi, jest natomiast bardzo podatna na wezbrania roztopowe, przede wszystkim w marcu i pierwszej połowie kwietnia.
Brak w ciągu zimy poważniejszych odwilży sprawił, że w lutym 1979 roku średnia grubość pokrywy śnieżnej w dorzeczu Narwi wynosiła ok. 80 cm. Hydrolodzy szacowali, że zapas wody w pokrywie śnieżnej wynosi mniej więcej tyle, co połowa sumy opadów z całego roku. Niepokojącym zjawiskiem było znaczne przemarznięcie gruntu (do 40 cm), które w pierwszej fazie ocieplenia uniemożliwi wodzie z topniejącego śniegu wsiąkanie w ziemię i pozwoli jej na szybkie dopłynięcie do rzek, potęgując ich wzbieranie. Co gorsza, po mokrym roku 1978 zarówno stan wód gruntowych, jak i powierzchniowych i tak był już bardzo wysoki. Specjaliści nie mogli przewidzieć, że dojdą jeszcze inne niekorzystne czynniki: ciepły front atmosferyczny, który w marcu od południa nadciągał na Mazowsze był niezwykle mokry, obfitujący w duże opady i objął swym zasięgiem niemal jednocześnie większość zlewni Narwi, co zaowocowało natychmiastowym tajaniem ogromnych ilości śniegu.
30 marca, stan wody w rzece osiągnął 418 cm i przekroczył o 18 cm stan alarmowy, rozpoczęto ewakuację mieszkańców Pawłówka i Szygówka wraz z całym dobytkiem, używając sprzętu pływającego pułtuskiego batalionu saperów 1 Warszawskiej Dywizji Piechoty. Tego samego dnia Narew przerwała wał przeciwpowodziowy w rejonie wsi Grabówiec, zmuszając mieszkańców do przeniesienia się wraz z inwentarzem do wyżej położonej części wioski. W dniu 3 kwietnia stan wody był o ponad 1 m wyższy od stanu alarmowego. Konieczna była ewakuacja kolejnych rodzin, także z najbardziej zagrożonych rejonów Popław oraz mieszkańców ulicy Podwróble, która na przełomie marca i kwietnia znalazła się niemal całkowicie pod wodą. Nie tylko zresztą ona. Topniejący śnieg i woda ze strumyka popularnie zwanego „Smródką” zalały stadion sportowy i część dworca PKS.
W czwartek 5 kwietnia dotarła do Pułtuska fala kulminacyjna. Od tej pory poziom wody w rzece powinien już zacząć spadać. Jednak cechą charakterystyczną wezbrania kulminacyjnego Narwi jest stosunkowo mała wysokość, natomiast znaczna długość fali Innymi słowy poziom wody podczas wezbrania wzrasta w stopniu niewielkim (w porównaniu np. do rzek górskich południowej Polski), za to ten wysoki stan utrzymać się może przez kilkanaście nawet dni z rzędu. Ponadto z reguły wzrost poziomu wody w rzece jest dużo szybszy, niż potem jego spadek. Wbrew pozorom zatem nadejście kulminacji nie oznaczało końca problemów, wręcz przeciwnie nadchodziły dla miasta najcięższe godziny, a dla przeciwpowodziowych wałów prawdziwa godzina próby. Po południu 5 kwietnia zamknięto dla ruchu kładkę dla pieszych. Woda przesączała się pod wałem „Popławy”, tak że powoli przestrzeń między wałem a ulicą Tartaczną wypełniała się wodą i stawała się wielkim jeziorem. Część ludności z niżej położonych terenów trzeba było ewakuować. Lustro wody znajdowało się jeszcze około 130 cm od korony wału chroniącego Pułtusk, jednak coraz więcej wody przenikało pod stopą wału.
Około godziny 18.20 wody Narwi przerwały wał mniej więcej 100-200 m na południe od śluzy nr 1, położonej przy cmentarzu żołnierzy radzieckich. W relacji wielu świadków wał nie pękał – „on w oszałamiającym tempie zapadał się”. W ciągu kilku minut powstała kilkudziesięciometrowa wyrwa, a silny prąd rzeki wkrótce poszerzył ją do około 120 m. Głębokość wyrwy wahała się między 9 a 12 m. Ludziom z trudem udało się opuścić niebezpieczny odcinek. „Z olbrzymią szybkością i szumem wlewająca się woda zalewała wystające wysepki łąk Rybitwy i piętrzyła poziom wody w kanałach”. W ciągu kilkudziesięciu minut woda wkroczyła do miasta. Po potwierdzeniu pierwszego meldunku o przerwaniu wału ogłoszono o godzinie 18.27 alarm dla ludności miasta sygnałem ciągłym, trzyminutowym z sześciu syren elektrycznych. Jednocześnie przystąpiono do ewakuacji mieszkańców ulic, które według prognoz miały być zalane w pierwszej kolejności, szczególnie mieszkańców dzielnicy Rybitew. Po mieście krążyła milicyjna „Nysa”, wzywając przez megafon mieszkańców do przejścia na wyższe piętra lub do wyżej położonych budynków oraz informując o przewidywanym poziomie wody na poszczególnych ulicach. Znaczna część ludności miasta zadawała się ignorować niebezpieczeństwo. W pułtuskiej kolegiacie spokojnie dokończono mszę św. rekolekcyjną.
Tymczasem kilka minut po godzinie 19.00 Rybitew znalazła się już pod wodą, której poziom przekroczył tam 2 m. Woda wchodzi na Rynek, zalewa ul. Armii Czerwonej (dziś Świętojańska). Potęga żywiołu sprawia, że woda wytryskuje ze studzienek kanalizacyjnych nawet w wyżej położonych częściach miasta i ulicami spływa w dół. Woda wybija szyby w sklepach. W wielu mieszkaniach na zalewanych terenach najpierw wytryskują gejzery wody z muszli klozetowych. W tym momencie okazało się jak słuszną była decyzja o ewakuacji szpitala: „Do budynku szpitalnego wdzierała się woda wszystkimi otworami, przez muszlę sedesową płynęła jedna olbrzymia fontanna. Poziom wody w budynku szybko się podnosił, płyną różne nieczystości i fekalia. Woda zaczyna się nam wdzierać przez cholewy gumowych butów, brodzimy po wodzie nosząc na piętro i podnosząc wyżej to co już było do góry podniesione tzn. sprzęt, książki, dokumenty”.
O godzinie 19.15 zostaje odcięty dopływ prądu do miasta. Około godziny 20.00 cała historyczna część miasta jest już pod wodą. Przy ratuszu poziom wody wynosi ok. 1,60 m, przy kolegiacie ok. 2 m, w dzielnicy Stare Miasto średnio ok. 1,60.
„Noc ciemna i zimna, gdzieniegdzie w lustrze wody odbija się światło latarki. W mieście szum, ruch, to już wojsko wkroczyło z amfibiami i łodziami transportowymi. W niektórych miejscach wir wody jest tak duży, że wywraca łódki i pontony”. Tomasz Zalewski, którego wyłowiła jedna z amfibii, tak opisuje swą podróż przez zalewane wodami Narwi miasto: „Ciemności rozświetla reflektor na szoferce. Upiorna sceneria zatopionej ulicy, która jeszcze trzy godziny temu pulsowała normalnym życiem. Z jednego z parterów krzyk dziecka. Podpływamy. Dziesięcioletni chłopiec stoi na stole. Żołnierze wyciągają go na pokład. Jest zszokowany, przemoczony. Został sam w mieszkaniu. Rodzice akurat u znajomych. Na ulicy Wolności woda dochodzi już do połowy okien parteru. Zatopiona do szoferki ciężarówka –»lodówka«. Kierowca, po pas w wodzie, przedziera się w naszym kierunku. – Weźcie kobietę od nas... Chora jest... Mężczyźni wciągają na pokład starszą, tęgawą kobietę w okularach. Staruszka siada na słomie, którą wyścielony jest pokład i płaczliwie zawodzi. Wracamy na główny szlak. Pojawiają się pierwsze łodzie, załadowane ludźmi gęsto, ryzykownie. Przyjmujemy rozbitków. [...] Kierowniczka sklepu spożywczego przy rynku lamentuje: »ledwo trochę towaru na półki zdążyłam położyć a już woda podchodzi... tyle cukru, mąki było i wszystko na zmarnowanie«. W tłumie, na brzegu, posępne milczenie, gdzieniegdzie strzępy rozmów. Czyjś głos: »...jak na wojnie«. [...] Woda wdziera się do kostnicy. Na ulicę wypływa trumna z nieboszczykiem”.
Centrum miasta w tych nocnych godzinach przeniosło się na ulicę 1 maja w rejon ośrodka zdrowia i tu pozostało niemal do końca powodzi. W tym miejscu wysadzano ewakuowanych, tu zatrzymywały się łodzie, amfibie i samochody z zaopatrzeniem, tu, do przychodni wpadali zziębnięci i przemoczeni żołnierze, aby się ogrzać, wysuszyć, napić ciepłej herbaty, czy zjeść ciepłą zupę, tu wreszcie pędziły tłumy ludzi, żeby się zaszczepić przeciw durowi brzusznemu.
Punkty ewakuacyjne zorganizowano w szkołach i internatach (naukę w szkołach zawieszono, a młodzież z internatów odesłano samochodami do domów): Ogółem w ciągu nocy i wczesnych godzin porannych w punktach ewakuacyjnych umieszczono 572 osoby, w tym 270 dzieci. Podczas nocnej ewakuacji niezwykłą odwagą w ratowaniu, zwłaszcza zniedołężniałych starszych ludzi, wykazały się siostry pogotowia: Jadwiga Potyraj, Ewa Gródek i Wacława Książak.
Rankiem 6 kwietnia „miasto przedstawiało żałosny widok. Od mostu wyszkowskiego, aż po przychodnię i skarpę ulicy Baltazara widoczne jedno morze wody, na której pojawiły się masy wodnego ptactwa. Kaczki, perkozy, kurki wodne, wszystko pływało w pełnej zgodzie ulicami Staszica, Wolności, Rybitwy, żerując na wypływających ze sklepów produktach”. Od świtu zalane ulice miasta przemierzały, oprócz wojskowych amfibii, także małe łodzie z proporcami zatkniętymi na dziobach i rufach, na których powiewał znak czerwonego krzyża. Ich załogi stanowili lekarze, pielęgniarki i pracownicy PCK, którzy „z ogromną ofiarnością przeszukują teren, aby nie zostawić nikogo bez pomocy [...], docierają w najbardziej niebezpieczne miejsca, dochodzą po drabinach, podają na sznurkach leki, mleko dla niemowląt, chleb, tabletki do odkażania wody”. Mimo przeraźliwego zimna, niezwykle silnego prądu, który znosił łódki służby medyczne pracowały po kilkanaście godzin dziennie, docierały do odciętych mieszkań i wykonywały szczepienia przeciw durowi brzusznemu, zbierały zlecenia na leki, żywność i wodę. Hałas czyniony przez amfibie sprawiał, że ich załogi nie zawsze mogły usłyszeć wezwania o pomoc, w wielu sytuacjach tylko dzięki załogom cicho płynących łodzi medycznych udało się powodzianom cało wyjść z poważnych opresji. Wkrótce zorganizowano na jednej z amfibii pogotowie ratunkowe, które wywoziło ciężej chorych z zalanych kwartałów miasta.
Był to jeden ze znaków, że zatopione miasto szybko i z podziwu godną łatwością przystosowało się do nowych, arcytrudnych warunków. Znakomicie zorganizowana była praca służb miejskich, nie tylko medycznych. Sieć wodociągową podłączono do lokalnych wodociągów jednostki wojskowej i Państwowego Ośrodka Maszynowego (woda była stale chlorowana), natomiast wodę pitną dostarczano na zalane tereny w konwiach mleczarskich. Mieszkańcy niezatopionej części Pułtuska otrzymywali wodę z beczkowozów (pobierano ją z lokalnego wodociągu Zakładu Mleczarskiego w Łubienicy. Błyskawicznie Sekcja Społeczna Sztabu Przeciwpowodziowego zorganizowała zaopatrzenie ludności. Utworzono 11 pływających sklepów na łodziach wiosłowych, które pływały stałymi trasami. Na jedną łódź zabierano mleko (30 foliowych opakowań), 70 kg chleba, 7 kg masła 200 sztuk konserw, 100 butli wody mineralnej oraz wodę do picia w konwiach. Ponadto dostarczano węgiel i gaz w butlach oraz środki dezynfekcyjne. Przez megafony nadawano ogłoszenia i komunikaty. Grupy elektryków pracowały nad odłączeniem od sieci zalanych pomieszczeń na parterach i w piwnicach budynków i przywróceniem zasilania całemu miastu. W dniu 11 kwietnia Pułtusk miał już energię elektryczną na całym obszarze. Tego dnia również zakłady pracy podjęły normalną produkcję.
Dziennikarze przebywający w Pułtusku z podziwem pisali nie tylko o organizacji życia w mieście przez odpowiednie służby, ale i o życiu zwykłych ludzi, które szybko powróciło do „normalności”, a także o swoistym pięknie zatopionego miasta. „Miasto oglądane z amfibii sunącej ciężko i hałaśliwie przez środek rynkowego jeziora wygląda wstrząsająco pięknie. Zmyto z niego cały bałagan przechodniów, krawężników i koszy na śmieci i widać teraz czystość jego architektury, celowość perspektyw i wdzięk elewacji; nie do wiary jak schludne są te mury i jaki w nich spokój. Przepływamy pod domem nr 19 i widzimy kobietę, która spokojnie myje okna otwarte dwa metry nad poziomem wody. Przepływamy pod domem nr 24, a tam w jednym mieszkaniu drugiego piętra pracują malarze, a w innym ktoś rozwiesza firanki. Nasza amfibia nie służy ewakuacji; jest tramwajem wodnym, który z pewną już regularnością łączy ze sobą brzegi zalanego miasta. Płyną tym vaporetto nie tylko potrzebujący [...] ale i turyści [...], którzy zboczyli świadomie z warszawskiej szosy”. Na zalanych ulicach roiło się od różnych środków pływających, miasto pulsowało życiem.
Fakt ten podkreśla reporterka „Trybuny Ludu”, która przybyła do Pułtuska już po otwarciu 9 kwietnia wykonanego przez saperów mostu pontonowego, biegnącego ulicami 1 maja, Armii Czerwonej i Rynek aż do ratusza. Na moście i na kładkach, które z mostu wiodły do poszczególnych domów, znajdowały się tłumy ludzi, ulicami kursowały pływające sklepy, pogotowie ratunkowe na amfibii i inne łódki. „Miasto wraca do normalnego rytmu”. Jednak pod tymi pozorami normalności nadal tkwił ogrom ludzkiego nieszczęścia, lęk i niepewność jutra.
Chociaż pomoc powodzianom i organizacja życia w zatopionym mieście była jednym z najważniejszych zadań, jakie stanęło przed Sztabem Przeciwpowodziowym, miał on także inne, równie poważne zmartwienia, szczególnie w pierwszych dniach po przerwaniu wału. Do 8 kwietnia poziom wody obniżył się raptem o kilka centymetrów. Narew wściekle szturmowała wał popławski, bezustannie usuwano masę przecieków i umacniano wał workami z piaskiem. Dnia 8 kwietnia podjęto decyzję o ewakuacji ludności dzielnicy Popławy. Wskutek przecieków pod stopą wału budynki między wałem a ulicą Tartaczną zostały zalane. Wkrótce doszło do tego, że poziom wody po zewnętrznej stronie wału (od strony Popław) był wyższy, niż w rzece. Z tego też względu, gdy woda w Narwi znacznie już opadła, 15 kwietnia zdecydowano o otworzeniu przepustu pod drogą wyszkowską, aby poprzez spadek grawitacyjny woda spłynęła w kierunku Grabówca. Dzięki wytężonej pracy ponad tysiąca ludzi Popławy zostały uratowane.
Utrzymanie popławskiego wału było niezbędne do prowadzenia prac przy zamykaniu wyrwy w wale przy śluzie nr 1, które mimo przepływu fali kulminacyjnej podjęto zaraz po katastrofie. Poprzez tymczasowy port wodny, który zbudowano na Popławach przy lesie, transportowano barkami w miejsce przerwania wału większość materiałów potrzebnych do zamknięcia wyrwy. Zalanie Popław i co za tym idzie wszelkich dróg dojazdowych do portu uniemożliwiłoby właściwie wszelkie prace. Od 6 kwietnia w istniejącą w wale wyrwę wbijano pale, między które następnie wrzucano kamienie i faszyny. Roboty prowadzili żołnierze oraz pracownicy Przedsiębiorstwa Budownictwa Wodnego z Warszawy i Wyszkowa przy użyciu ciężkiego sprzętu. W nocy z 8 na 9 kwietnia zakończono pierwszy etap prac: wykonano palisadę z drewnianych pali.
Tymczasem jednak na początku powodzi groźna sytuacja powstała w samym Pułtusku. Masy wody, które Narew wpychała do miasta, nie miały odpływu, kłębiły się, wirowały. Powstał rodzaj worka wodnego. Poziom wody w mieście stawał się wyższy, niż w rzece, a kotłująca się woda zagrażała jednostkom pływającym. Dlatego też podjęto decyzję o wykonaniu sztucznej wyrwy w wale w rejonie mostu Obrońców Pułtuska. Wysadzenie wału faktycznie spowodowało wkrótce spadek poziomu wody w mieście, przyniosło jednakże również chwilowy efekt uboczny w postaci silnego prądu. Narew miała teraz dwa koryta. Dnia 7 kwietnia wprowadzono zakaz poruszania się łodzi wiosłowych ulicami Wolności, Nadwodną i Stare Miasto, gdzie prąd był najsilniejszy. Na szczęście prace przy wyrwie przy śluzie nr 1 szybko szły naprzód i dopływ wody do miasta systematycznie się zmniejszał.
W tych trudnych dla Pułtuska dniach przybył do miasta I sekretarz KC PZPR tow. Edward Gierek, premier Piotr Jaroszewicz i minister obrony narodowej gen. Wojciech Jaruzelski, którzy zlustrowali zalane tereny. „I sekretarz KC PZPR kierował słowa troski i współczucia dla mieszkańców Pułtuska, którzy przeżywają obecnie ciężkie dni”.
Dnia 10 kwietnia przybyła do Pułtuska ekipa płetwonurków z łodzią motorową oraz „ekipy pompowe” ze sprzętem. M. in. Marynarka Wojenna przysłała grupę marynarzy z pompami zdemontowanymi z okrętów. Pompy zainstalowano na śluzie przy zamku oraz na wale popławskim, skąd wypompowywano wodę z zalanego obszaru między wałem a ulicą Tartaczną.
W nocy z 11 na 12 kwietnia całkowicie zamknięto wyrwę, przez którą tydzień wcześniej woda wdarła się do miasta. Sztuczna wyrwa przy moście wyszkowskim celowo przez jakiś czas pozostawała jeszcze otwarta, aby umożliwić spływ wody z miasta, po czym i ona została ostatecznie zamknięta. Poziom wody w Narwi systematycznie opadał. Jednocześnie trwało intensywne wypompowywanie wody, bez chwili przerwy. Nic więc dziwnego, że eksploatowany nadmiernie sprzęt począł się psuć, tak że np. z pięciu przywiezionych przez marynarzy pomp pracowały tylko dwie. Niemniej jednak woda powoli opuszczała miasto. W wielkanocną niedzielę 15 kwietnia suchą nogą można było dojść do ratusza. Najdłużej woda stała w dzielnicy Rybitew, zwłaszcza na terenie ogródków działkowych, które zalane były jeszcze w początkach maja. Alarm przeciwpowodziowy został odwołany 24 kwietnia.
„Widok jaki odsłania cofająca się woda jest przerażający. Zapadnięte jezdnie i chodniki, wyrwy w nawierzchni, wybite szyby i ciemne czeluście wnętrz na parterach. Woda naniosła mułu i piasku”. Dla wielu osób Święta Wielkanocne nie były radosne. Miasto poniosło ogromne straty, wiele uszkodzonych budynków kwalifikowało się już tylko do rozbiórki. Kilkaset rodzin pozostało bez dachu nad głową. Zalanych zostało ponad 220 ha miasta, 400 posesji, na których znajdowało się 614 budynków, 12 zakładów produkcyjnych, 76 zakładów usługowych, 6 zakładów gastronomicznych, 56 różnych sklepów. Całkowite straty szacowano na 485 mln. zł.. Dla porównania koszt wszystkich inwestycji w mieście w latach 1976-1979 wyniósł 550 mln. zł. Dla mieszkańców Pułtuska nastał trudny czas odbudowy.
Bardzo wysoko należy ocenić działania Sztabu Przeciwpowodziowego i służb miejskich po przerwaniu wału. Plan obrony cywilnej był doskonale realizowany, ewakuacja ludności przebiegała w miarę sprawnie, świetnie zorganizowano życie miasta w okresie zatopienia i podjęto właściwe działania, mające na celu dalsze zabezpieczenie mieszkańców przed niebezpieczeństwem. Oczywiście popełniono także wiele błędów, lecz, zauważyć trzeba, większość z nich wynikała z jednego, podstawowego błędu popełnionego na samym początku – pełnego przekonania władz politycznych, że wał nie może zostać przerwany. Kierowników różnych instytucji na wszelkie sposoby odwodzono nie tylko od ewakuacji, ale od wszelkich działań przygotowujących podległe im jednostki do ewentualnego zalania. Reporterzy „Życia Warszawy” byli świadkami „wręcz zabronienia kierownikowi sklepu przekładania towarów na wyższe półki”.
W efekcie wtargnięcie wody do Pułtuska zaskoczyło mieszkańców miasta i zastało ich zupełnie nieprzygotowanych do powodzi. Oczywiście niemożliwe było wcześniejsze przeprowadzenie prewencyjnej ewakuacji ludności Pułtuska z zagrożonych terenów zarówno ze względów politycznych (co by się stało, gdyby wał jednak wytrzymał?), jak i organizacyjnych (kto miałby zabezpieczać wyludnione dzielnice miasta?). Jednakże niezwykle pożądane byłoby przygotowywanie pułtuszczan na ewentualne zagrożenie i na konieczność natychmiastowej ewakuacji mienia ruchomego. Uniknięto by nocnej paniki i zamieszania, zagubionych dzieci, których rodzice byli z wizytą u znajomych z wyżej położonych części miasta, wiele osób wcześniej wywiozłoby chociaż część swego dobytku i zadbało o przygotowanie tymczasowych kwater dla swej rodziny. Zmniejszono by także w dużym stopniu straty finansowe powstałe w wyniku zalania sklepów i różnego rodzaju zakładów pracy i zniszczenia znajdujących się tam towarów i wyposażenia (ewakuację sklepów prowadzono już po zalaniu, kiedy część towarów można było już wyrzucić).
Ten grzech zaniechania nie jest jednak w stanie przesłonić innych pozytywnych działań, a zwłaszcza gotowości do niesienia pomocy, ofiarności i prawdziwego bohaterstwa, których Pułtusk był wówczas świadkiem.
(Materiał pozyskany do dra Krzysztofa Wiśniewskiego)
Zdjęcia ze zbiorów Muzeum Regionalnego.